W dusznych, wąskich uliczkach Edo, wśród zapachu ryb, mokrego drewna i sosu sojowego, wieści roznosiły się inaczej niż w Europie. Nie było wielostronicowych gazet, nie było felietonów i analiz politycznych. Były za to krzyk, ilustracja i emocja. Wystarczyło, że na moście Nihonbashi pojawił się kawaraban-uri — uliczny sprzedawca wiadomości — z plikiem świeżo odbitych arkuszy (瓦版, dosł. „druk na dachówce” – pozostałość po czasach wojen samurajskich w Sengoku), a całe miasto wstrzymywało oddech. Kawaraban były ulotnymi gazetami Edo, pojedynczymi arkuszami cienkiego papieru washi, które żyły krótko, jak echo sensacji, ale potrafiły poruszyć miasto do głębi. Zamiast chłodnego tonu europejskich redakcji oferowały krzykliwy obraz, dramatyczny nagłówek i garść słów, które miały wywołać emocje. Nie opisywały świata — one go tworzyły. Tak jak media dziś – chciałoby się złośliwie rzec, że to prekursorzy.
Ich treść była tak różnorodna, jak samo życie miasta, jednak celowała w bardzo określone gusta i tematyką nie odbiegała znacznie od pewnego rodzaju współczesnych czasopism. Pożary i trzęsienia ziemi, egzekucje, krwawe zbrodnie, cudowne znaki na niebie, potwory wyciągnięte z rzeki, samobójstwa kochanków w Yoshiwarze, skandale aktorów kabuki, plotki o cudach i dziwach natury — wszystko to znajdowało swoje miejsce na cienkich arkuszach washi. Kawaraban były drukowane techniką drzeworytniczą, podobnie jak ukiyo-e, ale ich ilustracje były bardziej surowe, uproszczone, gwałtownie ekspresyjne (tę przesadzoną ekspresyjność znamy ze współczesnych mang i anime). Wzór do druku na nagłówki malowano grubymi pociągnięciami pędzla, tak by czytelnik poczuł dreszcz emocji, zanim jeszcze przeczyta tekst. Nad jednym wydarzeniem potrafiło pracować kilka różnych warsztatów jednocześnie, ścigając się o to, kto pierwszy wypuści arkusz. W Edo nic nie było jednowymiarowe — obok siebie krążyły różne wersje tej samej historii, konkurujące o uwagę przechodniów. Każdy sprzedawca arkuszy przekonywał do własnej wersji prawdy.
Kawaraban to marne źródło wiedzy o faktach i wydarzeniach w Edo, ale genialne źródło żywych głosów ludzi — ich strachów, zachwytów, przesądów i marzeń. Czuć w nich zapach wilgotnego tuszu sumi, słychać nawoływania sprzedawców, widać drżące dłonie czytelników pochylonych nad wieścią o katastrofie, cudzie czy zbrodni. Dziś poznamy, jak wyglądały i jaką rolę pełniły japońskie „gazety” za czasów shogunatu Tokugawa – zapraszam!
Most Nihonbashi drżał od ludzkich kroków. Był upalny poranek, jeden z tych ciężkich, parnych dni, kiedy powietrze w Edo pachniało wszystkim naraz – wilgocią rzeki Nihonbashi-gawa, słonym potem robotników, dymem z ryżowych palenisk, ostrym aromatem sosu sojowego, rybą smażoną na straganach i świeżo wypranym płótnem suszącym się na bambusowych kijach. Miasto żyło pełnią dźwięków – stukot geta na mokrych deskach mostu, nawoływania handlarzy botefuri, brzęk monet, śpiew cykad, a ponad tym wszystkim jeden głos wybijał się wyraźniej niż inne.
— „Honjō, Honjō no daika!” – krzyczał młody sprzedawca kawaraban (gazet), stojący na skrzynce po sake, by było go lepiej widać. W dłoniach trzymał plik świeżo wydrukowanych arkuszy. Papier był jeszcze lekko wilgotny, pachniał tuszem i sosnowym drewnem matryc drzeworytniczych.
Tego dnia wszyscy chcieli wiedzieć, co wydarzyło się w dzielnicy Honjō. Mówiono o daika, „wielkim pożarze”, który strawił setki domów i kilka składów drewna. Edo – największa metropolia ówczesnego globu, zbudowana z drewna i papieru - żyło katastrofami: pożary były codziennością, ale każdy nowy wzbudzał lęk i fascynację jednocześnie. Kawaraban stawały się oknem na świat, a sprzedawca był nie tylko handlarzem – był aktorem, heroldem, dramaturgiem.
Chłopak rozwinął jeden arkusz i odczytywał nagłówki przeciągłym, niemal teatralnym tonem:
— Honjō taika! Shisha gohyaku-nin nari! („Wielki pożar w Honjō! Pięciuset zabitych!”)
Ludzie w tłumie zatrzymują się. Kobieta w ciemnoniebieskim yukacie zakryła usta dłonią, starzec w słomianym kapeluszu przystanął, by lepiej słyszeć. Dzieci wdrapywały się na beczki ze śledziami, żeby zobaczyć ilustrację pożaru, narysowaną na arkuszu grubymi, wyrazistymi liniami: płomienie wspinające się po dachach, ludzie uciekający przez most, dym unoszący się nad kanałami.
Sprzedawcy kawaraban – kawaraban-uri (瓦版売り) – byli mistrzami przyciągania uwagi. Nie sprzedawali tylko papieru. Sprzedawali emocje: grozę pożaru, sensację zbrodni, zachwyt nad cudownym zjawiskiem na niebie. Zazwyczaj stawali w ruchliwych punktach miasta: przy moście Nihonbashi, na targu rybnym Uogashi, w pobliżu teatrów kabuki. Wiele osób nie miało pieniędzy nawet na tanie kawaraban, więc kawaraban-uri recytowali fragmenty tekstów na głos – tłum chłonął opowieści, nawet jeśli nie każdy mógł sobie pozwolić na zakup.
Arkusze kosztowały zaledwie kilka mon – cenę filiżanki herbaty – ale dla warsztatów drzeworytniczych był to złoty interes. Po każdym wielkim wydarzeniu w Edo, czy to pożarze, czy trzęsieniu ziemi, czy głośnej egzekucji, w ruch szły drewniane matryce, dłonie drukarzy malowały, pisały, ryły w drewnie treści, a miasto budziło się rano i od razu otrzymywało nowe wiadomości.
Tamtego dnia kawaraban rozchodziły się błyskawicznie. Każdy chciał zobaczyć drzeworytniczą mapę z zaznaczonymi spalonymi kwartałami, każdy chciał wiedzieć, gdzie znaleźć krewnych, czyje domy ocalały. Ale to nie były suche raporty – każdy arkusz był małym dziełem sztuki. Wielkie pociągnięcia pędzla w nagłówkach, ekspresyjne rysunki, dynamiczna narracja. Czasem fakty mieszały się z przesądem, a opowieść o przyczynach pożaru zahaczała o gniew bogów lub zemstę duchów. Mieszkańcy Edo chcieli wierzyć, że świat jest pełen tajemnic, a kawaraban im to dawały.
Sprzedawca spojrzał na kobietę, która ściskała w dłoni kilka miedzianych monet. Podał jej świeży arkusz. Ona błyskawicznie pochwyciła swój egzemplarz i dynamicznie ruszyła w stronę swojego domu. Za chwilę wieść o pożarze trafi do jej sąsiadów, potem do znajomych, aż wreszcie będzie się o nim mówić w całym Edo. Kawaraban były jak echo – najpierw rozbrzmiewały na mostach i targach, potem w zaułkach, herbaciarni, teatrze, łaźni sentō.
Tego dnia most Nihonbashi był nie tylko miejscem handlu. Był centrum informacji.
W gwarze Edo, pełnej nawoływań handlarzy, stukotu sandałów geta i śpiewnych dialogów w herbaciarniach, słowo kawaraban (瓦版) miało brzmienie szczególne. Dziś tłumaczy się je po prostu jako „gazeta”, ale w epoce Edo kryło w sobie znacznie bogatsze znaczenia – i historię, która zaczęła się na długo przed tym, zanim wilgotny papier pachnący świeżym tuszem trafił na ulice Nihonbashi.
Samo słowo zapisuje się znakami 瓦版:
- 瓦 (kawara) – dachówka, płytka ceramiczna.
- 版 (ban) – odbitka, matryca, druk.
Dosłownie więc jest to „druk na dachówkach”. I nie jest to jedynie metafora – w czasach wojen Sengoku (XV–XVI w.), zanim w Japonii upowszechnił się papierowy druk drzeworytniczy, ważne informacje ryto właśnie w glinianych płytkach. Często były to rozkazy wojskowe, raporty o ruchach wroga, czasem krótkie komunikaty dla ludności cywilnej. Gliniane kawara były tanie, łatwo dostępne i odporne na wilgoć, więc świetnie sprawdzały się jako „pierwsze nośniki informacji”.
Kiedy w XVII wieku rozwój technologii drzeworytniczej otworzył zupełnie nowe możliwości masowego powielania tekstów, sama nazwa przetrwała – dachówka zniknęła, ale duch szybkiego obiegu wiadomości pozostał. Kawaraban stały się synonimem taniego, błyskawicznego druku i niemal od razu weszły do życia codziennego mieszkańców Edo.
Technika druku była prosta, ale genialna w swej funkcjonalności. Używano tych samych metod, które uczyniły sławnym ukiyo-e: mokuhanga (木版画), czyli druku drzeworytniczego (więcej o rzemiośle i przemyśle drzeworytniczym tu: Biznes ukiyo-e: jak hanmoto balansowali między cenzurą shogunatu a trendami na rynku sztuki w Edo). W jednym warsztacie powstawała drewniana matryca z wyrytym tekstem i ilustracjami, którą pokrywano tuszem i odbijano na arkuszach taniego washi. Gdy wydarzyło się coś istotnego – pożar, trzęsienie ziemi, publiczna egzekucja, ciekawe zjawisko – w ciągu jednej nocy można było wyprodukować setki, czasem tysiące arkuszy, które o poranku rozchodziły się po mieście.
To właśnie ta szybkość i dostępność sprawiły, że kawaraban były nazywane „wieściami dla ludu”. W odróżnieniu od oficjalnych edyktów shogunatu, wypisywanych na drewnianych tablicach kōsatsu (高札), kawaraban powstawały oddolnie. Nie miały jednego scentralizowanego źródła – drukowały je małe warsztaty, często rodzinne, które żyły z błyskawicznej reakcji na sensację. Kto pierwszy wyrył nagłówek na matrycy, ten zarabiał najwięcej.
Początki regularnego obiegu informacji w Japonii wiążą się właśnie z kawaraban. W epoce, gdy nie istniały jeszcze gazety w zachodnim znaczeniu, one pełniły ich funkcję – choć ich rytm był inny. Nie miały stałych wydań ani cykliczności. Pojawiały się wtedy, gdy wydarzało się coś, co mogło poruszyć całe miasto. Katastrofa, skandal, cud, narodziny dwugłowej krowy, odwiedziny przez ruską księżniczkę w kapsule UFO (więcej tu: Niezdidentyfikowany obiekt „Utsurobune” w czasach shogunatu – UFO, ruska księżniczka, czy yōkai?) – każda z tych historii mogła stać się pretekstem do nowego druku.
Kawaraban tworzyły archiwum emocji i zbiorowej pamięci Edo. Dzięki nim wiemy dziś, co poruszało mieszkańców miasta, o czym plotkowano w herbaciarniach, jakie zjawiska budziły strach, zachwyt lub śmiech. Można powiedzieć, że kawaraban były nie tylko drukiem, lecz także rytmem miasta – pulsowały jego emocjami, przekazywały gniew bogów, wstyd zdradzonego męża, trwogę pożaru i fascynację cudami. Były dla Edo tym, czym dzisiaj są breaking newsy – ale miały jeszcze coś więcej: zapach tuszu, szelest wilgotnego papieru, wykrzyczane nagłówki i ilustracje, które często były dziełami sztuki.
Narodziny kawaraban były ściśle związane z gwałtownymi przemianami, jakie przechodziła Japonia na przełomie XVII i XVIII wieku. W 1603 roku Tokugawa Ieyasu ustanowił w Edo nowy shogunat (więcej o tym tu: Co zrobić ze społeczeństwem samurajów znających tylko wojnę i śmierć w czasach pokoju? - sprytne pomysły shogunów Tokugawa), a miasto, dotąd niewielka rybacka osada, zaczęło w błyskawicznym tempie przeobrażać się w metropolię. W połowie XVII wieku Edo miało już ponad 300 tysięcy mieszkańców, a sto lat później – blisko milion. W pewnym momencie było największym miastem świata, żyjącym własnym, intensywnym rytmem: dniem regulowanym przez otwieranie i zamykanie bram zamku shoguna, nocą rozświetlaną latarniami herbaciarni, teatrów kabuki i domów uciech w Yoshiwarze (więcej tu: Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji – co uczyniono tysiącom kobiet Yoshiwary?).
W tak ogromnym skupisku ludzi rodziło się pragnienie informacji. Edo było miastem, które niemal nie spało: wczesnym rankiem tętniły targi rybne na Nihonbashi, wieczorami gwarne były dzielnice rozrywki, a w dzień ulice wypełniały procesje kupców, rzemieślników, samurajów i wędrownych mnichów (wiele scen z tego miasta poznasz w pracach Hiroshige: TOM II - "Na gwarnych uliczkach Edo Hiroshige"). W takiej przestrzeni każde wydarzenie – pożar, trzęsienie ziemi, egzekucja, skandal – rozchodziło się błyskawicznie. Ale wieść niesiona słowem mówionym nie wystarczała. Potrzebne były nośniki, które pozwolą opowieściom dotrzeć dalej, szybciej i z większym dramatyzmem.
To właśnie wtedy, pod koniec XVII wieku, pojawiły się pierwsze kawaraban. Były odpowiedzią na naturalne potrzeby mieszkańców miasta: zrozumienia chaosu, uczestnictwa w sensacji, podzielenia się emocjami. Na początku funkcjonowały w niewielkiej skali – arkusze powielane przez warsztaty drzeworytnicze w setkach egzemplarzy trafiały głównie w ręce mieszczan zamieszkujących centralne dzielnice Edo. Ale wraz z rozwojem miasta, rosnącą liczbą kanałów, mostów i targowisk, sieć dystrybucji kawaraban stawała się coraz gęstsza.
Warto zrozumieć, że kawaraban nie były gazetami w dzisiejszym sensie. Nie miały stałych wydań ani redakcji, nie ukazywały się cyklicznie. Były reaktywne: istniały tylko wtedy, gdy działo się coś niezwykłego. Pożar, katastrofa, cud, krwawa zbrodnia – każda z tych historii mogła sprawić, że w nocy rozbrzmiewał stuk dłut w warsztatach drzeworytniczych, a nad ranem na mostach Edo pojawiali się sprzedawcy nawołujący tłumy.
Ich rozwój był możliwy także dzięki rosnącej piśmienności. Epoka Edo to czas niezwykłego skoku edukacyjnego w Japonii. Terakoya (寺子屋) – prywatne szkoły prowadzone przez mnichów, rzemieślników lub samurajów – wyrastały w miastach jak grzyby po deszczu (więcej o nich tutaj: Szkoły terakoya dla dzieci zwykłych ludzi w czasach shogunatu – są rzeczy, których warto się z nich nauczyć nawet w XXI wieku). Uczyły czytania, pisania, rachunków i podstaw konfucjańskiej etykiety. W połowie XVIII wieku większość chłopców i coraz więcej dziewcząt z rodzin kupieckich umiało czytać i pisać. Szacuje się, że poziom alfabetyzacji w Edo przekraczał 50%, co czyniło miasto jednym z najbardziej wykształconych ośrodków ówczesnego świata.
Ta edukacja szła w parze z rozwojem kultury druku. Drzeworytnicze warsztaty produkowały nie tylko ukiyo-e, ale także książki, przewodniki po Edo, antologie haiku, scenariusze kabuki i popularną literaturę sensacyjną (zobacz np. komedie o Yajim i Kicie tu: Yaji i Kita na szlaku Tōkaidō – Japonia czasów samurajów oczami dwóch miejskich cwaniaczków w tarapatach na prowincji). W tym kontekście kawaraban były naturalnym dopełnieniem – szybką, masową odpowiedzią na nagłe wydarzenia, ulotnymi kronikami życia miasta.
Warto dodać, że na początku kawaraban pełniły też funkcję quasi-oficjalnych komunikatów. Shogunat Tokugawa czasem zlecał warsztatom drukowanie arkuszy informujących o nowych edyktach lub katastrofach, które dotknęły inne regiony Japonii. Jednak z biegiem czasu drukarnie zyskały coraz większą niezależność i to, co początkowo było suchym raportem, zaczęło przybierać formę barwnych, pełnych dramatyzmu opowieści.
Z każdym kolejnym dziesięcioleciem kawaraban stawały się coraz bardziej nieodłącznym elementem życia Edo. Na moście Nihonbashi, pod teatrem Nakamura-za, na targu Uogashi czy w wąskich uliczkach Asakusy można było zobaczyć ludzi pochylonych nad świeżymi arkuszami. Ich ręce pachniały tuszem, oczy wpatrywały się w drzeworytnicze ilustracje płonących dzielnic, a uszy chłonęły nawoływania kawaraban-uri, ulicznych sprzedawców, którzy jednym zdaniem potrafili zamienić tragedię w barwną opowieść, a ciekawostkę w tajemniczy cud.
Można powiedzieć, że wraz z narodzinami kawaraban narodziła się także miejska wyobraźnia Edo – zbiorowa, intensywna, podatna na emocje i plotki. To właśnie one budowały wspólną pamięć o wydarzeniach, tworzyły mity i podsycały rozmowy w herbaciarni, teatrze, czy sentō (czym były sentō? – sprawdź tu: Łaźnie sentō w Japonii czasów shogunatu - gęsta para, ciche rozmowy, zapach wilgotnej sosny). Kawaraban były jak puls miasta – bijący nierówno, w rytmie sensacji, ale dzięki temu tak żywy, tak ludzki.
Edo pachniało dymem, popiołem i strachem. Minęły ledwie dwa dni od katastrofy, a miasto wciąż zdawało się drżeć, jakby sama ziemia nie mogła uspokoić swojego gniewu. W nocy, gdy runęły domy, ludzie wypadali z futonów boso, wybiegali na ulice w cienkich yukatach, potykając się o rozbite dachówki, porzucone sandały geta i odłamki ceramiki. Teraz, w bladych promieniach jesiennego słońca, Edo wyglądało inaczej – ulice były zasypane gruzem, kanały pełne drewna i potłuczonych beczek, a w powietrzu unosiła się mgła z pyłu i sadzy.
Ale wśród tej ciszy i ciężaru katastrofy nagle rozlegały się głosy. Na każdym skrzyżowaniu, przy każdej świątyni i na każdym moście słychać było charakterystyczne nawoływania kawaraban-uri – ulicznych sprzedawców drukowanych arkuszy. Krzyczeli tak głośno, że ich głosy niosły się ponad ruinami:
- „Domy wszystkie runęły! Uciekajcie, uciekajcie!”
- „Asakusa i Honjō też spłonęły!”
Ich dłonie były czarne od tuszu, ubrania pobrudzone świeżymi plamami barwnika, a pliki arkuszy, które trzymali, były jeszcze mokre. Pachniały żywicznym drewnem, tuszem sumi i wilgotnym papierem washi. Te kawaraban powstawały w pośpiechu – warsztaty drzeworytnicze (te, które przetrwały) pracowały bez wytchnienia, od zmroku do świtu. Rytmiczny stuk dłut rozlegał się w zaułkach, gdy rzemieślnicy wycinali w drewnianych matrycach obrazy zawalonych domów, płonących mostów i tłumów uciekających ludzi.
Ilustracje na arkuszach były dramatyczne: ciemne smugi dymu kłębiły się nad Edo, dachy domów wyglądały jak zapałki rzucone w ogień, a niewielkie ludzkie sylwetki, wyrzeźbione kilkoma dynamicznymi kreskami, biegły, niosąc dzieci, skrzynie, sakiewki z pieniędzmi. W nagłówkach używano grubych pociągnięć pędzla, tak jakby sam tekst miał drżeć od grozy:
「大地裂け、火の海と化す!」
(Daichi sake, hi no umi to kasu!)
- „Ziemia pęka, miasto staje się morzem ognia!”
Ludzie kucali na ulicach, rozkładając arkusze na kolanach, czytali wspólnie – nawet ci, którzy sami nie potrafili czytać, wsłuchiwali się w głosy sąsiadów. Wokół ruin domów powstawały małe grupki, ktoś szeptał, ktoś inny płakał, ktoś powtarzał słowa z kawaraban:
— „Piszą, że to gniew Namazu… że to kara za rozluźnienie obyczajów…”
Plotki i zabobony mieszały się z faktami. Jedne kawaraban przedstawiały liczby i mapy zniszczeń, inne opisywały cudowne znaki – widziano podobno lisy uciekające masowo z pól ryżowych w noc przed trzęsieniem (lisy to stworzenia sprytniejsze od ludzi w japońskim folklorze – mogły wiedzieć wcześniej: „Lisie ogniki” w dawnym Edo – nocna schadzka kitsune w ukiyo-e Hiroshige), woda w Sumidzie miała ponoć zabarwić się na czerwono. Sensacja była częścią życia Edo, a kawaraban doskonale wyczuwały puls miasta – nie tylko relacjonowały rzeczywistość, ale także interpretowały ją, budowały wspólną pamięć i wzmacniały przekonania ludzi.
Shogunat Tokugawa próbował w tych dniach wydawać oficjalne edykty kōsatsu (高札), ustawiane na rogach ulic, ale ich suche formuły ginęły w zgiełku. Kawaraban wygrywały emocjami. Ich ilustracje poruszały mocniej niż jakiekolwiek słowa – były lustrem zbiorowego lęku, a zarazem jego katalizatorem.
Przy świątyni Asakusa Kannon kobieta w wyblakłej yukacie klęczała, trzymając arkusz przed sobą jak amulet. Obok niej starszy mężczyzna mruczał modlitwę do Jizō Bosatsu, opiekuna dusz zmarłych dzieci. W cieniu wielkiej pagody ktoś recytował na głos cały tekst kawaraban dla grupki niepiśmiennych robotników. Ich twarze pobladłe, dłonie czarne od kurzu.
Te arkusze były czymś więcej niż gazetą. Były narzędziem oswajania tragedii. Pozwalały ludziom nazwać strach, poczuć wspólnotę, znaleźć w chaosie jakikolwiek sens – nawet jeśli był to sens oparty na przesądach, gniewie bogów czy znakach z nieba.
Gdy słońce chowało się za wzgórzami Ueno, na zgliszczach płonących domów wciąż było widać ludzi czytających kawaraban w blasku lamp oliwnych andon. Kawaraban nie były tylko świadkami katastrofy. One ją utrwalały, nadając jej obraz, język i sens. Dzięki nim Edo mogło razem drżeć, razem płakać, razem pamiętać.
Kiedy sprzedawca kawaraban rozkładał na ulicy plik świeżo wydrukowanych arkuszy, pachnących jeszcze wilgotnym tuszem sumi, trudno było nie zauważyć ich charakterystycznego wyglądu. Były to publikacje jednorazowe, ulotne, stworzone po to, by przekazać wieść jak najszybciej – a mimo to w ich prostocie kryła się swoista estetyka Edo.
Najczęściej drukowano je na pojedynczych arkuszach papieru washi (和紙), cienkiego, lekkiego i taniego, produkowanego ręcznie z włókien morwy papierowej kōzo, mitsumaty lub gampi. W zależności od warsztatu i dostępnych materiałów rozmiar kawaraban wahał się, ale dominowały dwa formaty:
- ōban (大判) – około 39 × 26 cm, używany do bardziej rozbudowanych relacji z ilustracjami – zwróć uwagę, że większość drzeworytów pionowych, jak np. „100 widoków Edo” Hiroshige jest właśnie w tym formacie.
- chūban (中判) – około 26 × 19 cm, popularniejszy przy krótszych, tańszych drukach.
Bywały też miniaturowe kawaraban, wręcz kieszonkowe, ale większość była na tyle duża, by można je było rozłożyć na kolanach i czytać wspólnie.
Technika druku była taka sama jak w ukiyo-e: mokuhanga (木版画) – tradycyjny japoński druk drzeworytniczy. Najpierw rzemieślnik horishi (彫師) wycinał w drewnianej matrycy tekst i ilustrację, potem surishi (摺師) nakładał tusz sumi pędzlem i odbijał arkusz na papierze. Przy najbardziej dramatycznych wydarzeniach – wielkich pożarach, trzęsieniach ziemi, publicznych egzekucjach – używano czasem także koloru. Do tego celu przygotowywano dodatkowe matryce dla czerwieni (beni 紅) lub indygo (ai 藍 - więcej tu: Niebieska Japonia – jak indygo 藍 (ai) zabarwiło Edo i stało się kolorem pracy, czystości i harmonii). Intensywnie czerwone plamy pojawiały się np. na ilustracjach przedstawiających morza ognia w trakcie pożarów lub rzeki krwi podczas opisów zbrodni. Jednak w większości przypadków kawaraban były czarno-białe, drukowane błyskawicznie, często w setkach, a czasem tysiącach egzemplarzy.
Treść kawaraban łączyła tekst i ilustracje, ale proporcje zależały od tematu. Przy katastrofach naturalnych ilustracja dominowała – zajmowała nawet 2/3 arkusza. Wyrywano płomienie pochłaniające całe dzielnice Edo, zarys Sumidy pełnej unoszących się szczątków, dramatyczne ucieczki ludzi z dziećmi na plecach. W relacjach z egzekucji lub głośnych procesów kładło się nacisk na szczegóły twarzy skazańców, ich ubrania i miejsce zdarzenia. Przy cudach, potworach i dziwach natury ilustracja stawała się jeszcze bardziej teatralna – widać było dwugłowe cielęta, olbrzymie ryby wyciągnięte z rzeki czy dziwne znaki na niebie.
Nagłówki były zawsze pisane grubymi, ekspresyjnymi pociągnięciami pędzla, by przyciągnąć wzrok przechodniów. Często używano dramatycznych, archaicznych form klasycznej japońszczyzny, kończących się na 〜なり (nari), co nadawało im ton oficjalnego, niemal uroczystego ogłoszenia:
「本所大火、江戸半焼なり!」
(Honjo taika, Edo hanshō nari!)
- „Wielki pożar w Honjō, pół Edo spłonęło!”
W nagłówkach pojawiały się też celowo przesadzone słowa jak 大地裂 (daichi sake – „ziemia pęka”), 火の海 (hi no umi – „morze ognia”) czy 大異変 (daiihen – „wielka tragedia”), które podsycały emocje. Skąd my to znamy, prawda?
Choć estetyka kawaraban bywa porównywana do ukiyo-e, ich funkcja była inna. Ukiyo-e były dziełami sztuki, dopracowanymi w detalach, często bogato kolorowanym, tworzonymi dla kolekcjonerów. Kawaraban były szybkimi, masowymi wydrukami – ważniejsza była funkcja informacyjna niż artystyczna. Rysunki były uproszczone, kontury grubsze, szczegóły często pomijano, by przyspieszyć produkcję. A jednak w tej prostocie kryła się pewna surowa ekspresja – ilustracje były dynamiczne, często bardzo sugestywne, dzięki czemu przekazywały emocje równie silnie, co same słowa.
Ciekawostką jest, że niektóre kawaraban posiadały mapy – zwłaszcza po wielkich pożarach lub trzęsieniach ziemi. Rysowano na nich całe kwartały Edo, zaznaczając spalone dzielnice, zawalone mosty i świątynie, które przetrwały. Dla mieszkańców Edo był to nie tylko sposób, by zobaczyć skalę tragedii, ale też praktyczna pomoc – dzięki mapom mogli sprawdzić, czy domy ich krewnych ocalały.
Typowe kawaraban w Edo były zaskakująco proste — najczęściej miały formę pojedynczego arkusza (ichimai-ban 一枚版), zadrukowanego tylko z jednej strony. To właśnie ich jednoarkuszowość była znakiem rozpoznawczym: liczyła się szybkość, dostępność i niski koszt. Papier washi był cienki, tani i podatny na rozerwanie. Kawaraban żyły krótko — jak same emocje, które opisywały. Na arkuszu łączono nagłówki malowane grubymi pociągnięciami pędzla, dynamiczne ilustracje oraz krótkie bloki tekstu, których zadaniem było tylko dopełnić obraz. Zazwyczaj jeden arkusz wystarczał, by opowiedzieć o pożarze, egzekucji czy cudzie.
Wyjątki pojawiały się tylko w chwilach naprawdę wielkich katastrof, jak trzęsienie ziemi Ansei z 1855 roku czy ogromne pożary niszczące całe dzielnice Edo. Wówczas drukarnie przygotowywały rozszerzone wydania: dwa, czasem nawet trzy arkusze połączone w składany komplet (orihon-gata kawaraban 折本型瓦版). Obok dramatycznych ilustracji dodawano wtedy mapy spalonych dzielnic, listy nazwisk ofiar lub szczegółowe opisy wydarzeń. Były to jednak wyjątki, dostępne raczej dla bogatszych kupców i rzemieślników. Na co dzień kawaraban pozostawały ulotnym medium chwili: miały przekazać sensację, wstrząsnąć, zachwycić lub przestraszyć, a potem zniknąć, ustępując miejsca kolejnym wiadomościom. Dzięki temu ich forma była lekka, szybka i przystosowana do życia miasta.
Papier używany do kawaraban był niskiej jakości – cienki, łatwo rwący się, często lekko żółtawy. Nie były tworzone z myślą o trwałości. Ludzie kupowali je, czytali, rozmawiali o nich, czasem przyklejali na ścianach, ale większość po kilku dniach wyrzucano lub spalano. To sprawia, że dziś zachowało się ich niewiele. Te, które przetrwały, są dla historyków bezcennym oknem na życie Edo – pozwalają zobaczyć nie tylko co się wydarzyło, ale także jak ludzie o tym myśleli, jak interpretowali fakty, w co wierzyli i czego się bali. Można pomyśleć, że przynajmniej ostały się matryce. I tak – większość treści kawaraban znamy z matryc, ale one też były bardzo nietrwałe – z miękkiego drewna, które po wykonaniu setek lub tysięcy odbitek stawało się zupełnie nie do odczytania.
Można powiedzieć, że kawaraban były ulotne jak samo Edo – tanie, masowe, nietrwałe. A jednak ich dramatyczne ilustracje, ekspresyjne nagłówki i zapach świeżego tuszu nadają im do dziś aurę niezwykłej autentyczności. To one najlepiej pokazują, czym żyło miasto, jakie były jego emocje, jego rytm i jego wyobraźnia.
W miejskim gwarze przebijały się donośne głosy kawaraban-uri (瓦版売り) — wędrownych sprzedawców wiadomości, których łatwo było poznać po pliku świeżo wydrukowanych arkuszy trzymanych wysoko nad głową. To oni tworzyli rytm obiegu informacji w Edo. Poruszali się między mostami, świątyniami, targami rybnymi, herbaciarniami, a nawet przed wejściami do teatrów kabuki. Ich nawoływania były krótkie, rytmiczne, pełne emocji, jak fragment przedstawienia:
「吉原で心中だ!花魁と客が心中したぞ!」
(Yoshiwara de shinjū da! Oiran to kyaku ga shinjū shita zo!)
- „W Yoshiwarze samobójstwo pary! Oiran i jej klient odebrali sobie życie!”
Czasem odczytywali nagłówki teatralnym tonem, jakby recytowali dramat kabuki — pauzy, westchnienia, podniesione głosy. Byli jednocześnie aktorami, narratorami i handlarzami. Wielu z nich znało całość, albo w przypadku kilkustronicowych - całe fragmenty kawaraban na pamięć i potrafiło streścić treść tym, którzy nie umieli czytać. W gwarze Edo nazywano ich czasem yomi-uri (読み売り) – „czytający sprzedawcy”.
Kawaraban sprzedawano wszędzie tam, gdzie gromadziły się tłumy: na mostach, przy świątyniach Asakusa Kannon i Zōjō-ji, w pobliżu targów rybnych Uogashi, przed domami uciech w Yoshiwarze i na skraju teatralnych dzielnic Sakai-chō. Uliczny krajobraz Edo był pełen takich punktów, gdzie „gorące wieści” znajdowały swoich odbiorców. Cena pojedynczego arkusza była dość niska — najczęściej około 16 mon, mniej więcej tyle, ile kosztowała miseczka miso-shiru lub garść ryżu. Oznaczało to, że kawaraban były dostępne niemal dla każdego: od bogatych kupców po robotników, tragarzy i prostytutki.
Często ludzie czytali je wspólnie. Ktoś kucał na ulicy, rozkładał arkusz na kolanach i odczytywał na głos grupce sąsiadów. W sentō gromadzono się w kącie, by wspólnie obejrzeć ilustracje i posłuchać opowieści. Dla analfabetów kawaraban stawały się oknem na świat – dzięki sprzedawcom, którzy umiejętnie łączyli dramatyczny opis z plotką, wywoływali śmiech, zdumienie i przerażenie. Tak powstawał wspólny język emocji. Mieszkańcy Edo nie tylko poznawali fakty — przeżywali je razem.
Za każdym kawałkiem świeżego papieru kryły się warsztaty drzeworytnicze — zwykle niewielkie, rodzinne pracownie rozsiane po całym Edo. Tworzyły one gęstą sieć szybkiego reagowania na wydarzenia. Gdy gdzieś wybuchł pożar, spadła z nieba dziwna ryba albo ogłoszono publiczną egzekucję, mistrz warsztatu natychmiast zbierał grawerów i drukarzy. Nocą rozbrzmiewał rytm dłut wycinających dramatyczne ilustracje i nagłówki w drewnianych matrycach, a nad ranem kawaraban-uri ruszali w miasto.
To, co czyniło kawaraban wyjątkowymi, to brak scentralizowanej kontroli. Shogunat Tokugawa cenzurował przede wszystkim publikacje polityczne — informacje o polityce zagranicznej, edyktach czy sporach w łonie władzy były objęte ścisłą kontrolą. Natomiast kawaraban, które skupiały się na katastrofach, cudach, zbrodniach, skandalach, potworach i dziwach natury, cieszyły się względną swobodą. Dzięki temu mogły grać na emocjach, używać dramatycznych metafor i koloryzować fakty.
Konkurencja była ostra. Kilka warsztatów mogło równolegle wypuścić własne wersje tej samej historii, różniące się detalami ilustracji, dramatyzmem nagłówków, a nawet całkowicie sprzecznymi „faktami”. Po trzęsieniu ziemi Ansei w 1855 roku w obiegu znajdowały się dziesiątki różnych kawaraban: jedne rysowały gigantycznego suma namazu, inne mapowały spalone dzielnice, jeszcze inne opisywały cudowne ocalenia. Im bardziej niezwykła i sugestywna była ilustracja, tym lepiej sprzedawał się arkusz.
Działał tu mechanizm przypominający dzisiejsze „breaking news” i „clickbait” — warsztat, który pierwszy wypuścił kawaraban z mocnym nagłówkiem, zarabiał najwięcej. Właściciele pracowni mieli swoje sieci informatorów: znajomych strażaków, handlarzy, ludzi kręcących się wokół urzędów, dzięki którym zdobywali nowiny szybciej niż konkurencja. Drukarze Edo byli więc nie tylko rzemieślnikami, ale też łowcami sensacji.
W rezultacie na ulicach Edo krążyły często różne narracje tego samego wydarzenia. To sprawiało, że kawaraban nie były prostym zapisem faktów, lecz żywym, wielogłosowym komentarzem społecznym. Ich różnorodność oddaje puls miasta: Edo nie miało jednego spojrzenia na rzeczywistość, ale setki, a może tysiące małych historii, które współistniały obok siebie.
Wszystko zaczęło się zmieniać w latach 60. XIX wieku, kiedy do Japonii dotarły fale zachodnich wpływów i wraz z nimi nowoczesna prasa. Epoka Edo dobiegała końca, a po Restauracji Meiji (1868) powstały pierwsze wielostronicowe gazety, takie jak Yokohama Mainichi Shinbun (1871). Wykorzystywały zachodnie technologie druku typograficznego, wprowadzały regularne wydania i rubryki tematyczne. W świecie, który nagle przyspieszył i otworzył się na kontakty z zagranicą, jednoarkuszowe kawaraban zaczęły tracić swoje znaczenie. Miasto potrzebowało już nie tylko wieści o pożarach, cudach i potworach — czytelnicy chcieli informacji o polityce, handlu i świecie poza Japonią.
A jednak kawaraban nie zniknęły całkowicie. Ich styl, estetyka i język głęboko przeniknęły do rodzącej się prasy Meiji. Nowe gazety korzystały z ilustracji wzorowanych na drzeworytach, a sensacyjny ton nagłówków przypominał dawnych kawaraban-uri krzyczących na mostach Edo. Dawne techniki druku ustępowały nowoczesnym, ale potrzeba dramatyzmu, szybkości i wyrazistego obrazu pozostała ta sama. Można powiedzieć, że kawaraban były pramatką japońskiej prasy popularnej, której echo słychać dziś nawet w mangach i anime.
Dziś zachowane kawaraban są bezcennymi artefaktami historycznymi. To nie tylko źródło wiedzy o wydarzeniach — pożarach, trzęsieniach ziemi, egzekucjach czy cudach — lecz, przede wszystkim, świadectwo tego, jak mieszkańcy Edo rozumieli świat. Pokazują emocje, lęki i fascynacje – pozwalają poczuć rytm życia miasta. W ich uproszczonych ilustracjach i krzykliwych nagłówkach kryje się puls codzienności, którego nie odnajdziemy w oficjalnych kronikach shogunatu.
Kawaraban nie są więc tylko dawnymi gazetami. Są żywymi głosami Edo. Słychać w nich nawoływania ulicznych sprzedawców, czuć zapach mokrego papieru, zobaczyć można drżące dłonie czytelników, gdy spoglądali na wieści o tragedii. W tych arkuszach jest gromki śmiech nad plotką, wspólny szept nad opowieścią o cudzie, jęk przerażenia na wieść o kataklizmie. Kawaraban to pamięć miasta.
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!