25 tysięcy
Nocne ulice Yoshiwary nigdy nie były ciche. W labiryncie dzikich krzyków, radosnego rechotu pijackiego, wśród gęstego zapachu kadzideł, sake i taniego olejku do włosów, rozgrywała się wieczna gra iluzji. Mężczyźni przychodzili tu po złudzenie – obietnicę piękna, miłości, oddania. Kobiety sprzedawane tu jeszcze jako dzieci, nie znały ani własnej ceny, ani innego życia. Nie miały imion, miały tylko dławiący dług. Im dłużej pracowały tu, tym większy dług się stawał. Perfidny system nie miał luk.
Noc była pracą z pijanymi samurajami, dzień był czekaniem w klatce. W ciasnych, dusznych pokojach, wśród cieni kratownic i przesuwanych parawanów, powoli gasło życie. Ciała wyniszczone chorobami, blade pod warstwą ołowianego pudru, oczy, w których dawno temu zgasła nadzieja. Nie było ucieczki. Yoshiwara była otoczona szczelnym murem.

Prawda jest bezlitosna – życia tych kobiet zamieniono w piekło, śmierć w nic nieznaczące wydarzenie. Świątynia Jōkanji zwana jest „Nagekomi-dera” (投込寺) – „Świątynia wyrzucanych” – to określenie nie jest metaforą – nagie ciała pozbawionych imienia kobiet, które przestały być potrzebne owijano w słomiane maty, wynoszono bocznymi ścieżkami przez ryżowiska, poza wzrokiem klientów i wyrzucano tu, na polu za Jōkanji.
Nie było żałobników, nie było pogrzebowych sutr. Nie było nawet nazwisk. Były tylko sterty ciał, które mnisi przysypywali ziemią w zbiorowych grobach, zanim zaczęły gnić w upale.

To liczba, która nie powinna istnieć. 25 000 istnień, które zniknęły bez imion, bez wspomnień, bez śladu w historii.
Jedyne, co im pozostało, to kamienna wieża, Shin-Yoshiwara Sōreitō, postawiona w Jōkanji w 1902 roku.
地獄に生まれ、浄閑寺に葬られる。
„Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji.”
Cisza w Jōkanji jest przytłaczająca. I dobrze. Powinna być przytłaczająca.




Nieopodal pomnika, wzdłuż muru świątyni, ustawione są sotoba – cienkie, drewniane tabliczki z modlitwami lub imionami zmarłych, choć w tym miejscu większość pozostaje bezimienna. Wiatr porusza tabliczkami, sprawiając, że stukają o siebie delikatnie, jak cichy lament. W kącie cmentarza, niemal ukryta w cieniu, stoi figura Buddy. Trzyma kij zakończony sześcioma pierścieniami – symbolem wędrówki dusz i uwolnienia od cierpienia. Te kobiety, które w życiu nie zaznały spokoju, w śmierci spoczęły pod jego opieką.


Jōkanji to świątynia, ale też wyrzut sumienia. W cieniu nowoczesnego Tokyo trwa pamięć o tych, których życie zakończyło się w mroku Yoshiwary.

Nie. W rzeczywistości ta świątynia stała się czymś zupełnie innym – cmentarną zbiorową mogiłą dla kobiet z Yoshiwary, które w życiu były niewidzialne i po śmierci również pozostawały bezimienne.

W Yoshiwarze śmierć była codziennością. Kobiety umierały z powodu chorób wenerycznych, gruźlicy, wyczerpania, niezmiernie licznych samobójstw, a także w tragicznych katastrofach, które nękały to miejsce. Domy publiczne nie pokrywały kosztów pochówku – zwłoki były problemem, którego trzeba było się jak najszybciej pozbyć. Tak właśnie Jōkanji stało się cmentarzem niewygodnych zmarłych.

Edo było miastem drewnianym. Domy, świątynie, budynki handlowe – wszystko stanęło w płomieniach w ciągu kilku godzin. Ogień pochłonął także Yoshiwarę, gdzie kobiety zostały uwięzione za murami dzielnicy, nie mając dokąd uciec. Śmierć przyszła szybko – wiele z nich spłonęło żywcem, inne udusiły się w dymie. W innych dzielnicach, choć również śmiertelność była porażająca, można było zawalczyć o swoje życie – uciekać, starać się wyprzedzić płomienie. W Yoshiwarze nie. Kobiety, które tam zostały (bogaci właściciele domów publicznych w dużej mierze zdążyli się ewakuować), nie miały gdzie uciekać – mur był szczelny i mimo palącego wszystko ognia, nie mogły opuścić tej dzielnicy uciech. Musiały po prostu czekać – czekać, aż się spalą wraz z całą Yoshiwarą.

Ansei Edo Jishin to tylko jedna z wielu tragedii. Na przestrzeni ponad trzystu lat istnienia Yoshiwary Jōkanji przyjmowało zwłoki tych, które nie miały dokąd pójść. Kobiet skazanych na los, w którym tylko śmierć mogła przynieść smutne ukojenie.

Gdy młodość przemijała, ciało stawało się słabe, a uroda przygasała, kończyła się też w oczach świata Yoshiwary wartość kobiety. Niewielu patronów było gotowych wykupić je na wolność, a jeśli nie miały szczęścia lub bogatego opiekuna, kończyły na ulicy. „Wygaszano ich kontrakty”, co w praktyce oznaczało, że były wyrzucane z domu uciech, by umierać w samotności, w głodzie i chłodzie, wewnątrz murów radosnej Yoshiwary.
Bywało, że niektóre nie umierały z przyczyn naturalnych. Jeśli próbowały uciec, oszukać klientów, nawiązać zakazane relacje lub złamać reguły Yoshiwary, czekała je kara – nierzadko śmierć. Niektóre były duszone, inne ginęły od uderzenia ostrym narzędziem, jeszcze inne po prostu „znikały” bez śladu. Zresztą – wcale nie był potrzebny żaden powód godny kary. Wystarczyło, że klient – pijany samuraj – miał akurat gorszy dzień.
Żadna z tych śmierci nie była ważna. Nie miały rodzin, które mogłyby je pochować, nie było żałobników, nie było lamentu. Ich ciała były jedynie problemem do rozwiązania, kolejną niechcianą przeszkodą w płynnie działającym mechanizmie Yoshiwary. Tak jak nie należały do siebie za życia, tak i po śmierci nie miały nic swojego – nawet grobu.
Dlaczego właśnie Jōkanji?
Można zapytać – dlaczego właśnie ta świątynia stała się miejscem pochówku kurtyzan z Yoshiwary?
Nie była najbliższą świątynią. Do Jōkanji trzeba było przejść przez pola ryżowe, a w deszczowe dni ziemia zamieniała się w lepkie błoto. Ale może właśnie o to chodziło?
Lokalnym burdelom zależało, by ciała wynoszono jak najdalej, aby klienci nie widzieli, jak kończy się życie kobiet, które jeszcze wczoraj kusiły ich zza misternie malowanych wachlarzy?
Był to też sposób na ukrycie brudu tego świata, by można było udawać, że Yoshiwara to miejsce piękna i rozrywki, a nie śmierci i cierpienia. A może Jōkanji po prostu przyjęło tę rolę, bo nikt inny nie chciał ich przyjąć?
Tak czy inaczej, Jōkanji stało się cmentarzem zapomnianych kobiet, które w życiu były towarem, a po śmierci jedynie problemem do rozwiązania.
Gdy noc zapadała nad Edo, a ulice miasta pustoszały, w jednym miejscu światło nigdy nie gasło. Za masywnymi murami Yoshiwary, wśród alejek rozświetlonych papierowymi lampionami, rozgrywało się przedstawienie – iluzja piękna, pożądania i luksusu. Klienci przybywali tutaj, by na chwilę zapomnieć o surowych zasadach społeczeństwa pod stalowym uciskiem shogunatu Tokugawy, o obowiązkach i hierarchii. Ale dla kobiet, które tu żyły, nie było ucieczki, nie było dnia ani nocy, nie było przyszłości. Były jedynie długie korytarze wyściełane jedwabiem, nieśmiałe szepty, pijackie okrzyki, zakratowane okna i żadnej obietniocy, że może któregoś dnia los się odmieni.
W 1617 roku shogunat Tokugawy podjął decyzję, która miała na wiele pokoleń zmienić los setek tysięcy kobiet. Oficjalnie zalegalizowano i odgrodzono „miejsca uciech” – dzielnice, w których miała być kontrolowana i opodatkowana prostytucja. Wcześniej domy publiczne rozrzucone były po całym Edo, co według władz prowadziło do chaosu i naruszenia porządku społecznego. Postanowiono zamknąć je w jednym miejscu – tak narodziła się Yoshiwara.
Pierwotnie znajdowała się blisko Nihonbashi, ale w 1657 roku Wielki Pożar Meireki strawił znaczną część miasta, zmuszając do przeniesienia dzielnicy na północ, na podmokłe tereny w pobliżu Asakusy. Nową lokalizację nazwano Shin-Yoshiwara (新吉原, Nowa Yoshiwara), ale z czasem wszyscy zaczęli mówić po prostu „Yoshiwara”.
Mimo że oficjalnie była częścią Edo, Yoshiwara nie była miastem jak inne. To było miejsce wyjęte spod zwykłych zasad – wciąż pod ścisłą kontrolą, ale funkcjonujące według własnych, brutalnych reguł. Odrębny świat, zamknięty za murami.


Wszystko było tu widowiskiem – od eleganckich herbaciarni, gdzie klienci negocjowali warunki spotkań, po domy publiczne, z których przez drewniane kratownice wyglądały młode dziewczęta, ukazując jedynie fragment twarzy – tyle, by wzbudzić pożądanie, ale nie pozwolić na nic więcej – póki klient nie zapłaci.
Ale światło lampionów nie rozpraszało cienia, który krył się w zaułkach tej dzielnicy. Za pięknem kryło się coś mroczniejszego.

Mówiło się, że kurtyzany mogły się wykupić, ale był to mit. Ceny były zawrotne, a każdy koszt życia w Yoshiwarze doliczano do ich długu – koszt jedzenia, ubrań, kosmetyków, nawet powietrza, którym oddychały. Im dłużej tu były i im dłużej pracowały – tym bardziej rósł ich dług. Nie byłoby łatwo wymyślić system bardziej perfidny, choćbyśmy nawet popuścili wodze fantazji.
Były własnością domów publicznych. Nie miały prawa decydować o niczym. Nie mogły się zakochać, nie mogły opuścić murów dzielnicy, mogły tylko grać rolę, którą im narzucono.
Złudny blask Yoshiwary gasł szybko. Za fasadą luksusu kryła się choroba, wyczerpanie, śmierć. Prawie każda kobieta pracująca w tej dzielnicy chorowała na syfilis lub gruźlicę. Ból był codziennością – ukrywany pod grubą warstwą pudru, maskowany czerwoną szminką, zatajony za uprzejmym uśmiechem. Kurtyzany rzadko dożywały trzydziestki. Najczęściej ich ciała nie wytrzymywały infekcji, wycieńczenia, bólu niekończącej się pracy.
Yoshiwara była piekłem. Nie było szczęśliwego zakończenia. Tylko zgaszone światła lampionów, milczenie nocnych uliczek i wąska droga prowadząca do Jōkanji – świątyni tych, których nazwisk nikt nie zapamiętał.

kobiet o najniższym statusie, zwykłych yūjo (遊女), były nago zawijane w proste maty ze słomy i wynoszone nocą z Yoshiwary. Nie odbywało się to przez główną bramę – nikt nie chciał, by klienci widzieli, jaki los czekał ich „towar”. Najczęściej przemycano je bocznymi ścieżkami, przez pola ryżowe, by jak najszybciej dotrzeć do Jōkanji. Tam rzucano je u stóp świątyni, na stertę innych ciał.

Część kobiet z Yoshiwary nie doczekała się nawet takiego pochówku. Wierzono bowiem, że jeśli pochowa się je jak ludzi, mogą powrócić w gniewie, stając się onryō (怨霊) – mściwymi duchami (zobacz też: Obraz „Duch Oyuki” – jak pewna noc trzy wieki temu poczęła yurei współczesnych horrorów? ).
W Japonii od wieków istniało przekonanie, że dusze osób, które zmarły w cierpieniu, niesprawiedliwie potraktowane, nie odnajdą spokoju po śmierci. A czy można umrzeć w bardziej okrutnych okolicznościach niż kobiety Yoshiwary? Sprzedane jako dzieci, odarte z imion, więzione za murami, wyniszczone chorobami i porzucane na śmietniku.

Wśród tysięcy kobiet, które zniknęły bez śladu w ziemi Jōkanji, nieliczne otrzymały własne groby. Oiran (花魁), kurtyzany najwyższego statusu, były jedynymi, którym czasem oddawano śmierć z odrobiną szacunku.
Najbardziej znanym grobem w Jōkanji jest grób Wakamurasaki (若紫). Była jedną z najpiękniejszych i najbardziej utalentowanych oiran swojej epoki. Zdobyła serce bogatego patrona, który postanowił ją wykupić – miała odejść z Yoshiwary i zacząć nowe życie jako jego żona. Ale nigdy nie wyszła za mury dzielnicy. Została zamordowana tuż przed dniem swojego uwolnienia.
To, czy jej patron został oszukany, czy ktoś inny pragnął zatrzymać ją w Yoshiwarze – nie wiadomo. Wiadomo tylko, że jej śmierć była głośna, a pamięć o niej tak silna, że otrzymała własny nagrobek w Jōkanji. Ale ile było takich kobiet jak ona, które umarły po cichu i zniknęły w anonimowej mogile?


Dziś, gdy ktoś odwiedza Jōkanji, widzi schludnie utrzymane nagrobki i tabliczki sotoba. Codziennie ktoś zostawia chryzantemy, codziennie pali się kadzidło. Ale czy to wystarczy, by odkupić to, co się stało? Nie było dla nich sprawiedliwości. Nie było dla nich słów przeprosin, nie było winnych.
W ich imieniu pozostała tylko jedna fraza, wyryta na kamieniu:
地獄に生まれ、浄閑寺に葬られる。
(Jigoku ni umare, Jōkanji ni hōmuraru.)
„Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji.”
I milczenie. Cisza w Jōkanji jest okropna. I dobrze – powinna być okropna.
Śmierć kobiet z Yoshiwary miała być końcem ich historii. Ale pamięć o nich nie zniknęła całkowicie. Mimo że większość z nich wrzucono do ziemi bez imion i ceremonii, w Jōkanji pozostały ślady tej mrocznej przeszłości.

Shin-Yoshiwara Sōreitō powstał w 1902 roku, w czasach, gdy Yoshiwara nadal istniała jako dzielnica uciech, ale jej złoty okres dawno minął. Budowa pomnika była próbą choć częściowego przywrócenia godności kobietom, które tutaj pochowano – dowodem, że choćby po śmierci ich los został zauważony.
Jednak pierwotny monument nie przetrwał. W 1923 roku, gdy wielkie trzęsienie ziemi Kantō niemal całkowicie zniszczyło Tokyo, pomnik został poważnie uszkodzony. Odbudowano go w 1929 roku, tym razem w większej, bardziej monumentalnej formie.
To nie jest zwykły nagrobek. Jego wygląd ma głęboką symbolikę – u jego szczytu znajduje się figura siedzącego Buddy, który trzyma kij zakończony sześcioma pierścieniami, symbolizującymi wędrówkę dusz i przejście w stan spokoju. Obok Buddy wznosi się kamienna stela, na której wyryto słowa:
„新吉原總霊塔”
(Shin-Yoshiwara Sōreitō)
„Wieża wszystkich dusz Nowej Yoshiwary”
To jedyne, co zostało im ofiarowane po latach milczenia.
Wśród inskrypcji na pomniku znajduje się jedno zdanie, które do dziś pozostaje najbardziej poruszającym świadectwem losu tych kobiet.
„Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji.”

Nie ma w tym wersie metafory, nie ma przesady. Piekło nie było wyobrażeniem – ono istniało naprawdę, za murami Yoshiwary. Kobiety, które się tam znalazły, rodziły się po raz drugi – ale nie do życia, a do cierpienia. Nie mogły się z niego wyrwać – dopiero śmierć przynosiła im wolność.

Czy to wystarczy? Czy to oznacza, że społeczeństwo Japonii naprawdę pamięta o losie kobiet z Yoshiwary? Czy palące się kadzidła mogą odkupić wieki milczenia?
Historia Yoshiwary wciąż pozostaje na marginesie oficjalnych narracji historycznych. Nie mówi się o niej w podręcznikach, nie jest elementem wielkich debat historycznych. Współczesna Japonia niechętnie wraca do tego tematu – bo Yoshiwara nie jest częścią romantycznej wizji epoki Edo, nie pasuje do obrazu dawnej Japonii jako miejsca honoru, lojalności i pięknych tradycji. Jest plamą na sumieniu.

Był pisarzem, który fascynował się dawnym Edo, jego barwną, ale i brutalną historią. Znał Yoshiwarę z autopsji – jako młody człowiek spędzał tam czas, przyglądając się życiu tutejszych kobiet.
W 1963 roku, cztery lata po jego śmierci, jego uczniowie i wielbiciele postawili w Jōkanji „Mogiłę Pędzla” (筆塚, Fudezuka) – symboliczny pomnik zawierający jego pióro i dwa zęby.
Jego literatura – pełna nostalgii, ale i szczerego smutku – była jednym z niewielu świadectw tamtych czasów, w których nie tylko zachwycano się dawną kulturą, ale też przypominano o tych, które w tej kulturze zostały pochłonięte.

Jōkanji wciąż tam jest. Wciąż stoi Shin-Yoshiwara Sōreitō, wciąż wyryte są słowa Hanamaty Kasui. Ale co tak naprawdę pamiętamy? I co będziemy pamiętać za kolejne sto lat?
Może kiedyś, pewnego dnia, ostatnia osoba zapali kadzidło, ostatnia dłoń zostawi chryzantemę na kamieniu, a potem – cisza.
Może wtedy ich historia naprawdę się skończy.
Tym smutnym akcentem zakończmy, zauważając jednak, że historia Jōkanji nie jest wcale tylko o grzechach Japonii. Czy tylko w Japonii powstawały miejsca, gdzie taki los zgotowano kobietom? Czy przypadkiem nie jest tak, że oburzamy się na niepamięć Japończyków, a być może zapominamy o czymś ważnym z własnej historii? Europy? Polski?
Na pewno nic nie zapominamy?
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!