Nocne ulice Yoshiwary nigdy nie były ciche. W labiryncie dzikich krzyków, radosnego rechotu pijackiego, wśród gęstego zapachu kadzideł, sake i taniego olejku do włosów, rozgrywała się wieczna gra iluzji. Mężczyźni przychodzili tu po złudzenie – obietnicę piękna, miłości, oddania. Kobiety sprzedawane tu jeszcze jako dzieci, nie znały ani własnej ceny, ani innego życia. Nie miały imion, miały tylko dławiący dług. Im dłużej pracowały tu, tym większy dług się stawał. Perfidny system nie miał luk.
Noc była pracą z pijanymi samurajami, dzień był czekaniem w klatce. W ciasnych, dusznych pokojach, wśród cieni kratownic i przesuwanych parawanów, powoli gasło życie. Ciała wyniszczone chorobami, blade pod warstwą ołowianego pudru, oczy, w których dawno temu zgasła nadzieja. Nie było ucieczki. Yoshiwara była otoczona szczelnym murem.
Wiele z tych kobiet konało powoli, wyniszczone chorobami, które były w Yoshiwarze tak powszechne, jak zapach starego pudru i seksu – wżerające się w skórę, nie do zmycia, nie do zapomnienia. Syfilis, gruźlica, tyfus – niemal żadna nie uniknęła któregoś z tych wyroków. Inne wybierały śmierć same, nie mogąc znieść swojego losu. Prawdopodobnie samobójstwo było nawet częstsze niż śmierć z ręki pijanego klienta, czy zapadniętych chorobą płuc.
Prawda jest bezlitosna – życia tych kobiet zamieniono w piekło, śmierć w nic nieznaczące wydarzenie. Świątynia Jōkanji zwana jest „Nagekomi-dera” (投込寺) – „Świątynia wyrzucanych” – to określenie nie jest metaforą – nagie ciała pozbawionych imienia kobiet, które przestały być potrzebne owijano w słomiane maty, wynoszono bocznymi ścieżkami przez ryżowiska, poza wzrokiem klientów i wyrzucano tu, na polu za Jōkanji.
Nie było żałobników, nie było pogrzebowych sutr. Nie było nawet nazwisk. Były tylko sterty ciał, które mnisi przysypywali ziemią w zbiorowych grobach, zanim zaczęły gnić w upale.
25 000 kobiet.
To liczba, która nie powinna istnieć. 25 000 istnień, które zniknęły bez imion, bez wspomnień, bez śladu w historii.
Jedyne, co im pozostało, to kamienna wieża, Shin-Yoshiwara Sōreitō, postawiona w Jōkanji w 1902 roku.
地獄に生まれ、浄閑寺に葬られる。
„Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji.”
Cisza w Jōkanji jest przytłaczająca. I dobrze. Powinna być przytłaczająca.
Wśród betonowego labiryntu Tokyo, w dzielnicy Arakawa, stoi świątynia, nieco zapomniana, choć widać, że istnieje pewna grupa ludzi, którzy regularnie odwiedzają to miejsce i dbają o pamięć tu pochowanych. Jōkanji nie rzuca się w oczy – to jedno z tych miejsc, które mijasz, nie zdając sobie sprawy z jego znaczenia. Za nowoczesnym budynkiem świątyni, gdzie dzisiejsi mieszkańcy Tokyo modlą się o pomyślność, ukrywa się miejsce szczególne – cmentarz bezimiennych kobiet, zapomnianych i wyrzuconych poza nawias historii.
Ścieżka prowadząca między nagrobkami jest wąska, wyłożona drobnym żwirem, który cicho chrzęści pod stopami, jakby przytłumiony przez czas. Powietrze jest tu inne niż na ulicach Tokyo – cięższe, nasiąknięte wilgocią kadzideł, które ktoś wciąż rozpala każdego dnia. Słychać tu dawne opowieści. Opowieści tych, które za zycia głosu nie miały.
Między pomnikami i pagórkami pokrytymi mchem wyróżnia się Shin-Yoshiwara Soureitou (新吉原總霊塔 – dosł. „Wieża wszystkich dusz nowej Yoshiwary”) – wysoka kamienna wieża upamiętniająca kobiety Yoshiwary. 25,000 dusz. Każda z nich miała imię, miała twarz, miała marzenia i, niestety, miała też smutną opowieść, której nikt nie wysłuchał. Nikt nie odprawiał dla nich pogrzebów, nikt nie płakał nad ich ciałami zawiniętymi w słomiane maty i wrzuconymi do rowu pod świątynią – bezimiennie, bezceremonialnie.
Nieopodal pomnika, wzdłuż muru świątyni, ustawione są sotoba – cienkie, drewniane tabliczki z modlitwami lub imionami zmarłych, choć w tym miejscu większość pozostaje bezimienna. Wiatr porusza tabliczkami, sprawiając, że stukają o siebie delikatnie, jak cichy lament. W kącie cmentarza, niemal ukryta w cieniu, stoi figura Buddy. Trzyma kij zakończony sześcioma pierścieniami – symbolem wędrówki dusz i uwolnienia od cierpienia. Te kobiety, które w życiu nie zaznały spokoju, w śmierci spoczęły pod jego opieką.
Tak my, którzy żyjemy się pocieszamy, choć prawda jest bezlitosna – życia tych kobiet zamieniono w piekło, śmierć w nic nieznaczące wydarzenie – a po śmierci? Cóż, już nie żyły. Choć serce może krzyczeć ze wściekłości, nie ma tu sprawiedliwości, nigdy nie nadeszło zadośćuczynienie. W tym miejscu to czuć dotkliwie – nie było i nie będzie zadośćuczynienia. Jest to lekcja, by widząc cierpienie przerwać je, działać, póki jest czas. Nie czekać na jakąś ogólną sprawiedliwość dziejową. Bo ludzie po prostu umierają – w cierpieniu, w samotności, w pogardzie i nic, co później się dzieje nie jest w stanie przywrócić im straconego czasu na tej ziemi.
Wszystko tutaj zdaje się mówić o stracie, o cierpieniu w samotności i niezrozumieniu, bezduszności świata wokół. Kamienie są popękane, niektóre groby przekrzywione, jakby pochylały się pod ciężarem przeszłości, choć całe miejsce jest utrzymane schludnie i ze starannością. Cmentarz nie jest tłumnie odwiedzany, ale codziennie ktoś zostawia kwiaty, często chryzantemy – symbol żałoby, ale też pamięci. Może to historycy, może ktoś o z rodziny związanej z Yishiwarą, a może przypadkowi przechodnie, poruszeni opowieścią kobiet, które miały być zapomniane.
Jōkanji to świątynia, ale też wyrzut sumienia. W cieniu nowoczesnego Tokyo trwa pamięć o tych, których życie zakończyło się w mroku Yoshiwary.
Jōkanji – świątynia, która miała dawać ukojenie duszom, stała się miejscem zapomnienia i samotności. Już sama jej nazwa – 常寛寺 (Jōkanji) – sugeruje spokój i wyciszenie. „Jō” (常) oznacza „stałość” lub „niezmienność”, a „kan” (寛) można tłumaczyć jako „łagodność” lub „wyrozumiałość”. Ostatni znak, „ji” (寺), to po prostu „świątynia”. W teorii – miejsce pełne spokoju i troski o dusze zmarłych. Ale czy Jōkanji naprawdę było świątynią wyciszenia? Czy kobiety, które tu trafiły, zaznały wreszcie ukojenia po pełnym cierpienia życiu?
Nie. W rzeczywistości ta świątynia stała się czymś zupełnie innym – cmentarną zbiorową mogiłą dla kobiet z Yoshiwary, które w życiu były niewidzialne i po śmierci również pozostawały bezimienne.
Wśród mieszkańców Edo świątynia ta nigdy nie była znana jako miejsce spokoju czy buddyjskiego współczucia. Zyskała inną, mroczną nazwę: „Nagekomi-dera” (投込寺) – „Świątynia wyrzucanych”, „Świątynia Porzuconych”. To określenie nie było metaforą – ciała kobiet naprawdę były tu wrzucane, bez żadnego ceremoniału, bez szacunku, jak śmieci.
W Yoshiwarze śmierć była codziennością. Kobiety umierały z powodu chorób wenerycznych, gruźlicy, wyczerpania, niezmiernie licznych samobójstw, a także w tragicznych katastrofach, które nękały to miejsce. Domy publiczne nie pokrywały kosztów pochówku – zwłoki były problemem, którego trzeba było się jak najszybciej pozbyć. Tak właśnie Jōkanji stało się cmentarzem niewygodnych zmarłych.
Najbardziej symbolicznym momentem w historii Jōkanji był 11 listopada 1855 roku, kiedy potężne trzęsienie ziemi Ansei Edo Jishin (安政江戸地震) wstrząsnęło miastem. Wstrząsy miały siłę 6,9 w skali Richtera, ale to nie one były najbardziej zabójcze – prawdziwa tragedia przyszła wraz z ogniem.
Edo było miastem drewnianym. Domy, świątynie, budynki handlowe – wszystko stanęło w płomieniach w ciągu kilku godzin. Ogień pochłonął także Yoshiwarę, gdzie kobiety zostały uwięzione za murami dzielnicy, nie mając dokąd uciec. Śmierć przyszła szybko – wiele z nich spłonęło żywcem, inne udusiły się w dymie. W innych dzielnicach, choć również śmiertelność była porażająca, można było zawalczyć o swoje życie – uciekać, starać się wyprzedzić płomienie. W Yoshiwarze nie. Kobiety, które tam zostały (bogaci właściciele domów publicznych w dużej mierze zdążyli się ewakuować), nie miały gdzie uciekać – mur był szczelny i mimo palącego wszystko ognia, nie mogły opuścić tej dzielnicy uciech. Musiały po prostu czekać – czekać, aż się spalą wraz z całą Yishiwarą.
W tamtym czasie w Yoshiwarze pracowały tysiące kobiet. Nie miały rodzin, które mogłyby się upomnieć o ich ciała. A nawet jak miały – były to te same rodziny, które pierwotnie je sprzedały do Yoshiwary. Dlatego właściciele domów publicznych po prostu zrzucili ich zwłoki na stos i wywieźli do Jōkanji. Ponad 600 kobiet zostało wrzuconych do masowego grobu tamtego tygodnia, bez trumien, bez modlitw, bez żadnego szacunku. Ludzie mówili, że wrzucano je jak śmieci. I tak narodziła się nazwa „Świątynia Wyrzucanych” – Nagekomi-dera.
Ansei Edo Jishin to tylko jedna z wielu tragedii. Na przestrzeni ponad trzystu lat istnienia Yoshiwary Jōkanji przyjmowało zwłoki tych, które nie miały dokąd pójść. Kobiet skazanych na los, w którym tylko śmierć mogła przynieść smutne ukojenie.
Nie każda z nich umierała w katastrofie. Większość gasła w samotności, w nędzy i w zapomnieniu, w świecie, który widział w nich jedynie towar – rzecz, którą można kupić, zużyć i porzucić. Wiele z nich konało powoli, wyniszczone chorobami, które były w Yoshiwarze tak powszechne, jak zapach starego pudru i taniego olejku do włosów – wżerające się w skórę, nie do zmycia, nie do zapomnienia. Syfilis, gruźlica, tyfus – niemal żadna nie uniknęła któregoś z tych wyroków. Inne wybierały śmierć same, nie mogąc znieść swojego losu, ale nawet odebranie sobie życia nie wzbudzało współczucia – ich ciała wyrzucano do rowu pod Jokanji w milczeniu, jak niepotrzebne przedmioty.
Gdy młodość przemijała, ciało stawało się słabe, a uroda przygasała, kończyła się też w oczach świata Yoshiwary wartość kobiety. Niewielu patronów było gotowych wykupić je na wolność, a jeśli nie miały szczęścia lub bogatego opiekuna, kończyły na ulicy. „Wygaszano ich kontrakty”, co w praktyce oznaczało, że były wyrzucane z domu uciech, by umierać w samotności, w głodzie i chłodzie, wewnątrz murów radosnej Yoshiwary.
Bywało, że niektóre nie umierały z przyczyn naturalnych. Jeśli próbowały uciec, oszukać klientów, nawiązać zakazane relacje lub złamać reguły Yoshiwary, czekała je kara – nierzadko śmierć. Niektóre były duszone, inne ginęły od uderzenia ostrym narzędziem, jeszcze inne po prostu „znikały” bez śladu. Zresztą – wcale nie był potrzebny żaden powód godny kary. Wystarczyło, że klient – pijany samuraj – miał akurat gorszy dzień.
Żadna z tych śmierci nie była ważna. Nie miały rodzin, które mogłyby je pochować, nie było żałobników, nie było lamentu. Ich ciała były jedynie problemem do rozwiązania, kolejną niechcianą przeszkodą w płynnie działającym mechanizmie Yoshiwary. Tak jak nie należały do siebie za życia, tak i po śmierci nie miały nic swojego – nawet grobu.
Można zapytać – dlaczego właśnie ta świątynia stała się miejscem pochówku kurtyzan z Yoshiwary?
Nie była najbliższą świątynią. Do Jōkanji trzeba było przejść przez pola ryżowe, a w deszczowe dni ziemia zamieniała się w lepkie błoto. Ale może właśnie o to chodziło?
Lokalnym burdelom zależało, by ciała wynoszono jak najdalej, aby klienci nie widzieli, jak kończy się życie kobiet, które jeszcze wczoraj kusiły ich zza misternie malowanych wachlarzy?
Był to też sposób na ukrycie brudu tego świata, by można było udawać, że Yoshiwara to miejsce piękna i rozrywki, a nie śmierci i cierpienia. A może Jōkanji po prostu przyjęło tę rolę, bo nikt inny nie chciał ich przyjąć?
Tak czy inaczej, Jōkanji stało się cmentarzem zapomnianych kobiet, które w życiu były towarem, a po śmierci jedynie problemem do rozwiązania.
Gdy noc zapadała nad Edo, a ulice miasta pustoszały, w jednym miejscu światło nigdy nie gasło. Za masywnymi murami Yoshiwary, wśród alejek rozświetlonych papierowymi lampionami, rozgrywało się przedstawienie – iluzja piękna, pożądania i luksusu. Klienci przybywali tutaj, by na chwilę zapomnieć o surowych zasadach społeczeństwa pod stalowym uciskiem shogunatu Tokugawy, o obowiązkach i hierarchii. Ale dla kobiet, które tu żyły, nie było ucieczki, nie było dnia ani nocy, nie było przyszłości. Były jedynie długie korytarze wyściełane jedwabiem, nieśmiałe szepty, pijackie okrzyki, zakratowane okna i żadnej obietniocy, że może któregoś dnia los się odmieni.
W 1617 roku shogunat Tokugawy podjął decyzję, która miała na wiele pokoleń zmienić los setek tysięcy kobiet. Oficjalnie zalegalizowano i odgrodzono „miejsca uciech” – dzielnice, w których miała być kontrolowana i opodatkowana prostytucja. Wcześniej domy publiczne rozrzucone były po całym Edo, co według władz prowadziło do chaosu i naruszenia porządku społecznego. Postanowiono zamknąć je w jednym miejscu – tak narodziła się Yoshiwara.
Pierwotnie znajdowała się blisko Nihonbashi, ale w 1657 roku Wielki Pożar Meireki strawił znaczną część miasta, zmuszając do przeniesienia dzielnicy na północ, na podmokłe tereny w pobliżu Asakusy. Nową lokalizację nazwano Shin-Yoshiwara (新吉原, Nowa Yoshiwara), ale z czasem wszyscy zaczęli mówić po prostu „Yoshiwara”.
Mimo że oficjalnie była częścią Edo, Yoshiwara nie była miastem jak inne. To było miejsce wyjęte spod zwykłych zasad – wciąż pod ścisłą kontrolą, ale funkcjonujące według własnych, brutalnych reguł. Odrębny świat, zamknięty za murami.
Yoshiwara miała swój własny rytm, swoje własne prawa. Nie można było do niej wejść ani jej opuścić ot tak – prowadziła do niej tylko jedna brama: Yoshiwara Ōmon (吉原大門), wielka brama dzielnicy. Każdy, kto chciał przekroczyć jej próg, musiał to zrobić w wyznaczonych godzinach. Samurajowie musieli oddać swoje miecze.
Za bramą rozciągało się miasto w mieście – labirynt wąskich uliczek, lśniących od oliwnych lamp i światła setek latarni. Na głównej drodze, Nakai-chō (仲之町), przechadzały się oiran – wysokiej rangi kurtyzany, powolnym, dostojnym krokiem, za którym kryło się coś więcej niż tylko duma (więcej o nich tutaj: Oiran - najwyższa kurtyzana i mistrzyni sztuki z eskortą rozrywkowych gejsz - historia, którą na Zachodzie opowiedzieliśmy źle). Sam ich chód był niełatwą sztuką, której trzeba było się nauczyć – wymuszony ciężarem kimon, misternie ułożonych fryzur i drewnianych okobashi, które podnosiły ich sylwetki wysoko nad tłum i krzywił kręgosłupy.
Wszystko było tu widowiskiem – od eleganckich herbaciarni, gdzie klienci negocjowali warunki spotkań, po domy publiczne, z których przez drewniane kratownice wyglądały młode dziewczęta, ukazując jedynie fragment twarzy – tyle, by wzbudzić pożądanie, ale nie pozwolić na nic więcej – póki klient nie zapłaci.
Ale światło lampionów nie rozpraszało cienia, który krył się w zaułkach tej dzielnicy. Za pięknem kryło się coś mroczniejszego.
Yoshiwara była więzieniem. Głośnym, pełnym muzyki, śmiechu i kolorowych kimon więzieniem, którego nie można było opuścić. Kobiety (dziewczynki) sprzedawane były tu jako dzieci, często w wieku sześciu, ośmiu lat. Rodziny, pogrążone w biedzie, oddawały je handlarzom ludzi w zamian za pieniądze, które miały pomóc przetrwać reszcie rodziny. Ich życie było wycenione, ich przyszłość zapieczętowana.
Mówiło się, że kurtyzany mogły się wykupić, ale był to mit. Ceny były zawrotne, a każdy koszt życia w Yoshiwarze doliczano do ich długu – koszt jedzenia, ubrań, kosmetyków, nawet powietrza, którym oddychały. Im dłużej tu były i im dłużej pracowały – tym bardziej rósł ich dług. Nie byłoby łatwo wymyślić system bardziej perfidny, choćbyśmy nawet popuścili wodze fantazji.
Były własnością domów publicznych. Nie miały prawa decydować o niczym. Nie mogły się zakochać, nie mogły opuścić murów dzielnicy, mogły tylko grać rolę, którą im narzucono.
Złudny blask Yoshiwary gasł szybko. Za fasadą luksusu kryła się choroba, wyczerpanie, śmierć. Prawie każda kobieta pracująca w tej dzielnicy chorowała na syfilis lub gruźlicę. Ból był codziennością – ukrywany pod grubą warstwą pudru, maskowany czerwoną szminką, zatajony za uprzejmym uśmiechem. Kurtyzany rzadko dożywały trzydziestki. Najczęściej ich ciała nie wytrzymywały infekcji, wycieńczenia, bólu niekończącej się pracy.
Yoshiwara była piekłem. Nie było szczęśliwego zakończenia. Tylko zgaszone światła lampionów, milczenie nocnych uliczek i wąska droga prowadząca do Jōkanji – świątyni tych, których nazwisk nikt nie zapamiętał.
Śmierć w Yoshiwarze była taka, jak i życie. Nikt nie odprawiał rytuałów przejścia. Zimne ciało kurtyzany było pozbawione wartości dla właścicieli burdeli. Nie było trumien. Nie było sutr czy buddyjskich modlitw. Nie było nawet imienia – kobieta, która umierała, traciła je tak samo, jak w dzieciństwie straciła wolność.
kobiet o najniższym statusie, zwykłych yūjo (遊女), były nago zawijane w proste maty ze słomy i wynoszone nocą z Yoshiwary. Nie odbywało się to przez główną bramę – nikt nie chciał, by klienci widzieli, jaki los czekał ich „towar”. Najczęściej przemycano je bocznymi ścieżkami, przez pola ryżowe, by jak najszybciej dotrzeć do Jōkanji. Tam rzucano je u stóp świątyni, na stertę innych ciał.
Mnisi grzebali je masowo, w zbiorowych grobach, często po kilku dniach, gdy stos zwłok zaczynał już gnić. Niektóre z tych ciał nigdy nie zostały nawet przysypane ziemią – ich kości z czasem po prostu rozpadły się na proch, rozwiane przez wiatr i deszcze.
Część kobiet z Yoshiwary nie doczekała się nawet takiego pochówku. Wierzono bowiem, że jeśli pochowa się je jak ludzi, mogą powrócić w gniewie, stając się onryō (怨霊) – mściwymi duchami (zobacz też: Obraz „Duch Oyuki” – jak pewna noc trzy wieki temu poczęła yurei współczesnych horrorów? ).
W Japonii od wieków istniało przekonanie, że dusze osób, które zmarły w cierpieniu, niesprawiedliwie potraktowane, nie odnajdą spokoju po śmierci. A czy można umrzeć w bardziej okrutnych okolicznościach niż kobiety Yoshiwary? Sprzedane jako dzieci, odarte z imion, więzione za murami, wyniszczone chorobami i porzucane na śmietniku.
Niektóre z nich były wrzucane do ziemi jak zwierzęta – bez buddyjskich rytuałów, bez sutr, bez pogrzebowego imienia. Wierzono, że jeśli nie odprawi się dla nich ceremonii, ich dusze nie zyskają siły, by wrócić i nawiedzać tych, którzy skazali je na taki los. Nie było w tym szacunku – była tylko lękliwa chęć uniknięcia gniewu umarłych.
Wśród tysięcy kobiet, które zniknęły bez śladu w ziemi Jōkanji, nieliczne otrzymały własne groby. Oiran (花魁), kurtyzany najwyższego statusu, były jedynymi, którym czasem oddawano śmierć z odrobiną szacunku.
Najbardziej znanym grobem w Jōkanji jest grób Wakamurasaki (若紫). Była jedną z najpiękniejszych i najbardziej utalentowanych oiran swojej epoki. Zdobyła serce bogatego patrona, który postanowił ją wykupić – miała odejść z Yoshiwary i zacząć nowe życie jako jego żona. Ale nigdy nie wyszła za mury dzielnicy. Została zamordowana tuż przed dniem swojego uwolnienia.
To, czy jej patron został oszukany, czy ktoś inny pragnął zatrzymać ją w Yoshiwarze – nie wiadomo. Wiadomo tylko, że jej śmierć była głośna, a pamięć o niej tak silna, że otrzymała własny nagrobek w Jōkanji. Ale ile było takich kobiet jak ona, które umarły po cichu i zniknęły w anonimowej mogile?
Dziś mówi się, że w Jōkanji pochowano około 25 000 kobiet. Ale skąd ta liczba?
Nie ma pełnej dokumentacji. To liczba przybliżona, oparta na zapisach świątynnych i świadectwach historycznych. Mnisi Jōkanji prowadzili szczątkowe rejestry, ale wiele ciał nigdy nie zostało wpisanych do ksiąg – były anonimowe już za życia, a po śmierci tym bardziej.
Dziś, gdy ktoś odwiedza Jōkanji, widzi schludnie utrzymane nagrobki i tabliczki sotoba. Codziennie ktoś zostawia chryzantemy, codziennie pali się kadzidło. Ale czy to wystarczy, by odkupić to, co się stało? Nie było dla nich sprawiedliwości. Nie było dla nich słów przeprosin, nie było winnych.
W ich imieniu pozostała tylko jedna fraza, wyryta na kamieniu:
地獄に生まれ、浄閑寺に葬られる。
(Jigoku ni umare, Jōkanji ni hōmuraru.)
„Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji.”
I milczenie. Cisza w Jōkanji jest okropna. I dobrze – powinna być okropna.
Śmierć kobiet z Yoshiwary miała być końcem ich historii. Ale pamięć o nich nie zniknęła całkowicie. Mimo że większość z nich wrzucono do ziemi bez imion i ceremonii, w Jōkanji pozostały ślady tej mrocznej przeszłości.
Wśród nagrobków i alejek cmentarza, pośród sotoba – drewnianych tabliczek, na których wypisuje się modlitwy i buddyjskie imiona zmarłych – wyróżnia się jedno miejsce: pomnik Shin-Yoshiwara Sōreitō (新吉原總霊塔), czyli „Wieża wszystkich dusz Nowej Yoshiwary”. To właśnie on jest dziś centralnym punktem pamięci o tych, które za życia były niewidzialne.
Shin-Yoshiwara Sōreitō powstał w 1902 roku, w czasach, gdy Yoshiwara nadal istniała jako dzielnica uciech, ale jej złoty okres dawno minął. Budowa pomnika była próbą choć częściowego przywrócenia godności kobietom, które tutaj pochowano – dowodem, że choćby po śmierci ich los został zauważony.
Jednak pierwotny monument nie przetrwał. W 1923 roku, gdy wielkie trzęsienie ziemi Kantō niemal całkowicie zniszczyło Tokyo, pomnik został poważnie uszkodzony. Odbudowano go w 1929 roku, tym razem w większej, bardziej monumentalnej formie.
To nie jest zwykły nagrobek. Jego wygląd ma głęboką symbolikę – u jego szczytu znajduje się figura siedzącego Buddy, który trzyma kij zakończony sześcioma pierścieniami, symbolizującymi wędrówkę dusz i przejście w stan spokoju. Obok Buddy wznosi się kamienna stela, na której wyryto słowa:
„新吉原總霊塔”
(Shin-Yoshiwara Sōreitō)
„Wieża wszystkich dusz Nowej Yoshiwary”
To jedyne, co zostało im ofiarowane po latach milczenia.
Wśród inskrypcji na pomniku znajduje się jedno zdanie, które do dziś pozostaje najbardziej poruszającym świadectwem losu tych kobiet.
„Urodzone w piekle, pochowane w Jōkanji.”
To słowa Hanamaty Kasui, poety tworzącego krótkie wiersze senryū, który w kilku sylabach potrafił oddać gorzką ironię życia w Yoshiwarze.
Nie ma w tym wersie metafory, nie ma przesady. Piekło nie było wyobrażeniem – ono istniało naprawdę, za murami Yoshiwary. Kobiety, które się tam znalazły, rodziły się po raz drugi – ale nie do życia, a do cierpienia. Nie mogły się z niego wyrwać – dopiero śmierć przynosiła im wolność.
Ta jedna fraza to wszystko, co im pozostało. To i kadzidła - każdego dnia rozpala się je tu – ale czy społeczeństwo naprawdę pamięta? Jōkanji nie jest miejscem tłumnie odwiedzanym. Nie ma tu wielkich pielgrzymek, nikt nie składa oficjalnych hołdów, nie ma pompatycznych ceremonii. Ale co dzień zdarzy się pojedynczy przechodzień, który tu zajdzie.
Czy to wystarczy? Czy to oznacza, że społeczeństwo Japonii naprawdę pamięta o losie kobiet z Yoshiwary? Czy palące się kadzidła mogą odkupić wieki milczenia?
Historia Yoshiwary wciąż pozostaje na marginesie oficjalnych narracji historycznych. Nie mówi się o niej w podręcznikach, nie jest elementem wielkich debat historycznych. Współczesna Japonia niechętnie wraca do tego tematu – bo Yoshiwara nie jest częścią romantycznej wizji epoki Edo, nie pasuje do obrazu dawnej Japonii jako miejsca honoru, lojalności i pięknych tradycji. Jest plamą na sumieniu.
Jednym z nielicznych, którzy mieli odwagę mówić o Yoshiwarze w czasach, gdy Japonia wolała zapomnieć, był Nagai Kafū (永井 荷風, 1879–1959).
Był pisarzem, który fascynował się dawnym Edo, jego barwną, ale i brutalną historią. Znał Yoshiwarę z autopsji – jako młody człowiek spędzał tam czas, przyglądając się życiu tutejszych kobiet.
W 1963 roku, cztery lata po jego śmierci, jego uczniowie i wielbiciele postawili w Jōkanji „Mogiłę Pędzla” (筆塚, Fudezuka) – symboliczny pomnik zawierający jego pióro i dwa zęby.
Jego literatura – pełna nostalgii, ale i szczerego smutku – była jednym z niewielu świadectw tamtych czasów, w których nie tylko zachwycano się dawną kulturą, ale też przypominano o tych, które w tej kulturze zostały pochłonięte.
Czas płynie. Tokyo się zmienia. Yoshiwara już nie istnieje, jej ulice nie tętnią życiem, a oiran od dawna nie przechadzają się powolnym krokiem po brukowanych alejkach.
Jōkanji wciąż tam jest. Wciąż stoi Shin-Yoshiwara Sōreitō, wciąż wyryte są słowa Hanamaty Kasui. Ale co tak naprawdę pamiętamy? I co będziemy pamiętać za kolejne sto lat?
Może kiedyś, pewnego dnia, ostatnia osoba zapali kadzidło, ostatnia dłoń zostawi chryzantemę na kamieniu, a potem – cisza.
Może wtedy ich historia naprawdę się skończy.
Tym smutnym akcentem zakończmy, zauważając jednak, że historia Jōkanji nie jest wcale tylko o grzechach Japonii. Czy tylko w Japonii powstawały miejsca, gdzie taki los zgotowano kobietom? Czy przypadkiem nie jest tak, że oburzamy się na niepamięć Japończyków, a być może zapominamy o czymś ważnym z własnej historii? Europy? Polski?
Na pewno nic nie zapominamy?
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
Osobiste motto:
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!