Zapomniana torii –
modlitewną kartkę
liże woda.
- współczesne haiku, autor nieznany
Najpierw uderza chłód. Betonowe ściany są mokre, a powietrze gęste wilgocią i zapachem rdzy. Kto nie wie, czego się spodziewać, może zaniemówić. W ciemności tego podziemnego tunelu stoi brama torii – stara i zniszczona. Czerwień dawno wyblakła, farba łuszczy się jak martwa skóra. Poniżej – kruszejący żwir, kawałki gruzu, chwasty, butelki po sake. Tunel ciągnie się dalej za bramą w mrok. Betonowy, długi, prosty – ziejący niezdrowym powietrzem. Ściany znaczą zacieki, podłogę błoto, z sufitu kapie woda. Ciekawe, że nadal, po tylu latach, głębiej w tunelu widać fragmenty dekoracji z dawnych festiwali – resztki lampionów, rozpięte i poszarpane sznurki, nieczytelne już karteczki z modlitwami. Ktoś przypiął figurkę lisa – plastikowego, z pustymi oczami. Na końcu czeka porzucona ciężarówka – zardzewiała, z wybitymi szybami, opleciona pajęczynami. Jakby ktoś zostawił ją tu tuż przed końcem świata. Co tu się właściwie stało? Co to za miejsce?
To nie jest turystyczna atrakcja. Nie znajdziesz tu tablic informacyjnych ani biletów wstępu. A jednak to miejsce kiedyś żyło – naprawdę. Co roku rozbrzmiewało modlitwami, śmiechem dzieci w maskach kitsune, rytmem bębnów taiko i światłem setek lampionów. To był festiwal ku czci Inari – bóstwa ryżu, lisów i przemiany – obchodzony nie na górze, lecz wewnątrz niej, w betonowym tunelu pod górą Amagamine. Dziś pozostało tylko wspomnienie. A może coś więcej? Dlaczego świątynię zbudowano właśnie tutaj? Kto pierwszy postawił torii na progu dawnego korytarza wojskowego kompleksu z czasów II Wojny Światowej?
Świątynia znajduje się w mieście Kani, w prefekturze Gifu, około 30 kilometrów na północ od Nagoi, w środkowej Japonii. Na mapach nie znajdziesz jej łatwo – leży ukryta w zboczu góry Amagamine (天神峯), w miejscu, które wygląda bardziej jak opuszczony bunkier niż przestrzeń sakralna. To tu, pod ziemią, w dawnym tunelu o militarnym rodowodzie, przez kilka dekad odbywał się jeden z najbardziej niezwykłych letnich festiwali shintō w całym kraju. W dzisiejszym artykule przyjrzymy się historii tego niezwykłego miejsca i jego samotnej bramy torii, która być może nie prowadzi już do świętości, ale wciąż otwiera drzwi do historii – tej, którą pamięta ziemia i beton, choć zapomnieli ludzie.
Nie znajduje się na górskim szlaku ani wśród japońskich cyprysów. Nie prowadzi do świątyni ukrytej w sosnowym lesie. Ta torii stoi w betonowym mroku starego tunelu wyciętego w zboczu wzgórza w Kani, w prefekturze Gifu – miejscu, które bardziej przypomina zapomnianą strukturę przemysłową niż teren sakralny. Beton popękał, rdza zżera krawędzie wystających kikutów dawnych stalowych konstrukcji, a całość sprawia wrażenie, jakby miała się zaraz zapaść pod własnym ciężarem.
Torii jest drewniana, pomalowana niegdyś na jaskrawą czerwień, dziś wyblakłą niemal do brunatnego brudu. Farba złuszczyła się i odchodzi płatami, odsłaniając szorstkie drewno o wypaczonych krawędziach. Belka górna jest lekko przechylona – jakby torii z trudem utrzymywała swój pion, choć wciąż była portalem do innego świata. Przed nią ziemia jest nierówna, pokryta żwirem, kawałkami gruzu, trochę porośnięta chwastami. Wokół nie ma śladów pielęgnacji ani tabliczek informacyjnych. Miejsce żyje w ciemności – dosłownie i symbolicznie.
Za torii ciągnie się tunel – szeroki, prosty, wykonany z surowego betonu. Panuje w nim wilgoć, a światło latarki szybko znika w mroku. Po bokach ścian pojawiają się ciemne zacieki i ślady po spływającej wodzie. Posadzka pokryta jest cienką warstwą błota. W niektórych miejscach stoją kałuże – nieruchome i chłodne jak lustra prowadzące donikąd. Zapach wnętrza jest gęsty – mieszanka zatęchłej wody, rdzy, starego metalu i czegoś nieuchwytnego, co jednak smakuje… zapomnieniem.
Co ciekawe, nadal, po tylu latach, głębiej w tunelu widać fragmenty dekoracji z dawnych festiwali – resztki lampionów, rozpięte i poszarpane sznurki, nieczytelne już karteczki z modlitwami. Na jednej ze ścian ktoś przyczepił plastikowego liska – symbol Inari – którego oczy wyblakły, ale sylwetka nadal czujnie patrzy z półcienia. Dalej, na końcu tunelu, w dużej, wilgotnej komorze, porzucona stoi ciężarówka – zardzewiała, z wybitymi szybami, opleciona pajęczynami. Dawniej mogła przewozić sprzęt lub dekoracje, dziś wygląda jak relikt po katastrofie. Albo apokalipsie.
Wszystko to sprawia, że miejsce przypomina scenerię po ewakuacji – nie jakby ludzie nigdy tu nie przychodzili, ale jakby przyszli, świętowali... i odeszli nagle, zostawiając po sobie niemą przestrzeń pełną śladów. Torii nadal stoi u wejścia, nie chroni już przed profanacją, nie zaprasza – po prostu jest. Tkwi jak niemy strażnik świata, o którym nikt już nie pamięta, z wyjątkiem kilku eksploratorów kręcących urbeaxa i ich widzów w Internecie, których przyciąga chłód zapomnianego sacrum.
Co to za miejsce? Jak doszło do powstania tego pobojowiska? Czemu brama torii jest w tunelu w środku góry?
Jesteśmy w centralnej części Japonii, w prefekturze Gifu, na wyżynnym terenie miasta Kani (可児市), około 30 kilometrów na północ od Nagoi (w zasadzie jesteśmy pod tym miastem – ponieważ znajdujemy się pod ziemią). To nie jest popularna destynacja turystyczna – Kani jest niewielkim, spokojnym miastem, które nie wyróżnia się niczym spektakularnym – posiada trochę lokalnej zieleni, umiarkowany klimat. No i właśnie - zapomnianą przez świat świątynię. U jej bram stoi torii, która nie prowadzi do żadnej pagody ani pawilonu z kadzidłami, lecz do tunelu wykutego w zboczu góry Amagamine (天神峯) – dawnego obiektu militarnego, który przez pewien czas tętnił duchową obecnością. To tam odbywał się jeden z najbardziej nietypowych i tajemniczych festiwali shintō w całej Japonii.
Ten festiwal, znany lokalnie jako Amagamine no Natsu no Reisai (天神峯の夏の例祭 – dosłownie „Festiwal góry Tenjin”), albo prościej „Cave Summer Festival”, był wydarzeniem unikalnym – odbywał się wewnątrz chłodnej, wilgotnej jaskini, która służyła za świątynię Inari. Jako że w japońskiej kulturze naturalne groty i skały od wieków uważane są za miejsca, w których zamieszkują kami (duchy bóstw), wykorzystanie tunelu jako świętej przestrzeni miało sens, mimo jego sztucznego pochodzenia.
Świątynia Ochobo Inari, która rozciągała się wewnątrz tunelu, była poświęcona bóstwu Inari Ōkami (稲荷大神) – opiekunowi ryżu, urodzaju, handlu, ale też transformacji i lisów (więcej tu: „Lisie ogniki” w dawnym Edo – nocna schadzka kitsune w ukiyo-e Hiroshige). W letnie dni, zazwyczaj pod koniec lipca, mieszkańcy Kani i pobliskich osad gromadzili się przy wejściu do tunelu, gdzie stawiano kolorowe chochin (lampiony papierowe) z wypisanymi modlitwami. Wejście do betonowego korytarza ozdabiano shimenawa – świętymi linami ze słomy ryżowej, które symbolicznie odgradzały profanum od sacrum. Wnętrze oświetlały wówczas setki płomyków i lampionów, a dźwięk taiko (bębnów) odbijał się echem od ścian, tworząc efektowny nastrój.
Dzieci przebierały się za małe liski, nosząc białe i czerwone maseczki kitsune. Starsi mieszkańcy przynosili ofiary – ryż, sake, suszone ryby – i ustawiali je na prowizorycznym ołtarzu wewnątrz komory, gdzie znajdowała się niewielka kamienna figura Inari. Częścią rytuału była też symboliczna procesja – przejście całego tunelu w milczeniu, przy świetle świec, mające na celu oczyszczenie duszy i przyniesienie szczęścia na kolejne miesiące.
Festiwal ten nie był szeroko znany poza regionem – brakował mu patronatu dużych ośrodków religijnych, a organizacją zajmowała się głównie lokalna społeczność, wspierana przez parafialnych strażników świątyni oraz starszyznę z sąsiednich dzielnic. Według archiwów internetowych ostatni pełnoprawny festiwal odbył się w 2014 roku. Potem zaczęły się problemy.
Po kilku latach użytkowania przy braku odpowiedniej konserwacji tunel zaczął przeciekać. Źródła podziemne, wzmożone ulewami w rejonie Kani, zaczęły przesączać się przez mikroszczeliny w betonie. Mimo prób prowizorycznego osuszania, nie udało się powstrzymać pogłębiającego się zawilgocenia. Najpierw zalano komorę główną, potem woda zaczęła zalegać na całej długości tunelu. Lampiony nie dało się już zapalić – ogień nie chciał płonąć w takim powietrzu. W końcu organizatorzy zrezygnowali z kolejnych edycji, licząc, że to tymczasowe. Nie było jednak komu podjąć się prac renowacyjnych – funduszy brakowało, a młodsze pokolenie nie interesowało się już starymi obrzędami.
Świątynia została opuszczona. Torii pozostała na straży – sama. Lampiony się rozpadły, lisie maski pokrył kurz, a ciężarówka – niegdyś używana do transportu dekoracji i sprzętu – utknęła w końcowej komorze, rdzewiejąc bez celu. Ołtarz zarósł grzybem, a statuetka Inari nadal tam jest – tyle że pogrążona w ciemności i ciszy. Nie było trzęsienia ziemi, nie było pożaru ani konkretnego momentu katastrofy. Było tylko powolne, niemal niezauważalne zanikanie.
Ale… Wiemy, jaki był koniec festiwalu. Skąd jednak wziął się ołtarz, brama torii i figurka lisa?
Cofając się o kolejne dziesięciolecia w historii Amagamine, docieramy do późnych lat 40. XX wieku, gdy Japonia dźwigała się z ruin wojennych. W regionie Kani – niewielkim mieście w prefekturze Gifu – przetrwały liczne pamiątki po wojennej infrastrukturze, w tym pewien system tuneli wydrążonych w zboczu góry Amagamine. Jeden z nich był stosunkowo szeroki i w dobrym stanie po wojnie.
Na początku lat 50., kiedy Japonia zaczęła odbudowywać nie tylko miasta i przemysł, lecz także swoją tożsamość duchową, lokalna społeczność zaczęła wykorzystywać opuszczony tunel do celów religijnych. Był to czas wzmożonego powrotu do praktyk shintō, które w powojennym okresie, po rozwiązaniu państwowego systemu shintoistycznego (kokka shintō), zaczęły być kultywowane lokalnie, bardziej oddolnie i wspólnotowo. W tych właśnie okolicznościach narodził się pomysł, by stworzyć świątynię wewnątrz dawnego tunelu – nie tyle z pobudek doktrynalnych, co z potrzeby duchowego zagospodarowania przestrzeni, która wcześniej należała do wojska, a teraz – do ludzi.
Wybór padł na kult Inari Ōkami – jednego z najpowszechniej czczonych kami w całym kraju. Inari to bóstwo wieloznaczne: opiekun ryżu, handlu, płodności, przemiany i lisów. Był naturalnym wyborem dla lokalnych rolników i rzemieślników, którzy chcieli zapewnić sobie ochronę, urodzaj i powodzenie w nowych, trudnych czasach.
Ściany tunelu oczyszczono ręcznie, bez większego sprzętu – najczęściej dłonmi lokalnych ochotników. W tylnej komorze ustawiono kamienny ołtarz (hokora, 祠), prawdopodobnie sprowadzony z jednej z sąsiednich świątyń, być może z pobliskiego Inari-jinja w Tajimi lub Minokamo. Tam też umieszczono symboliczną figurkę kitsune, posłańca Inari – białego lisa z czerwoną wstążką na szyi.
Na zewnątrz tunelu, w jego prostym wejściu z surowego betonu, ustawiono drewnianą torii, wykonaną z lokalnego drewna hinoki (cyprys japoński). Nie była duża ani szczególnie ozdobna – miała wysokość około dwóch i pół metra i klasyczny prostokątny kształt, z belką górną (kasagi) lekko zakrzywioną ku górze (o różnych rodzajach torii przeczytasz tu: Torii – japońska brama przemiany). Jej czerwony kolor symbolizował ochronę przed złem i duchowymi zagrożeniami, a sama konstrukcja miała znaczenie rytualne – oznaczała przejście ze świata profanum do sacrum, nawet jeśli tym światem boskim była teraz betonowa przestrzeń w podziemiach.
Nie zachowały się żadne formalne dokumenty dotyczące dokładnej daty powstania świątyni – jak wiele takich lokalnych inicjatyw, była to działalność spontaniczna, nieoficjalna, ale pełna szczerej wiary. Wspomnienia starszych mieszkańców Kani wskazują, że pierwsze rytuały zaczęto odprawiać około 1952–1953 roku, początkowo tylko w formie skromnych modlitw i składania drobnych ofiar. Dopiero później, w latach 60., świątynia zaczęła zyskiwać na znaczeniu, co ostatecznie doprowadziło do zainicjowania letniego festiwalu.
Tunel zyskał nowe życie, zupełnie inną tożsamość. I choć był surowy, chłodny i mroczny, stał się miejscem, w którym można było spotkać się z bóstwem. Miejscem, które z czasem miało zyskać własny rytm, swoje święta i wreszcie – swoją własną legendę.
Ale… Co było tu przed ołtarzem Inari? Skąd się wziął ten tunel?
Cisza, która dziś panuje w jego wnętrzu, nie zawsze taka była. W latach czterdziestych XX wieku, gdy Japonia pogrążona była w wojennej mobilizacji totalnej, zbocza góry Amagamine zaczęto przecinać – nie świętym mieczem rytuałów, ale żelazem i materiałami wybuchowymi. Pod koniec 1944 roku, w ostatnich miesiącach wojny na Pacyfiku, rozpoczęto tu budowę systemu tuneli o przeznaczeniu militarnym. W dokumentach, które się zachowały – nielicznych, skąpych i niechętnie udostępnianych – miejsce to figuruje nie pod nazwą świątyni czy wzgórza, ale jako obiekt inżynieryjny numer 53–A, rejon Gifu, przypisany do podziemnych instalacji przemysłowych wspierających Cesarską Marynarkę Wojenną Japonii.
Tunel wydrążono w warstwach miękkiej skały i wzmocniono żelbetowymi łukami, które miały wytrzymać nie tylko ciężar góry, ale i ewentualne bombardowania z powietrza. Jego dokładna długość nie jest znana, ale główny korytarz, dostępny do dziś, ma około 80 metrów, a świadkowie z epoki wspominają o istnieniu bocznych odgałęzień prowadzących do komór magazynowych, które dziś są niedostępne lub zawalone. Co w tych komorach było?
Oficjalnie mówi się o podziemnym magazynie części lotniczych dla pobliskich zakładów przemysłowych związanych z firmą Kawasaki oraz arsenału Minokamo, który wówczas prowadził produkcję zbrojeniową na rzecz marynarki. Inne przekazy – bardziej słowem szeptanym niż pisanym – sugerują, że mogło tu działać tymczasowe centrum montażu elementów dla myśliwców kamikaze typu Mitsubishi Ki-15 lub przechowalnia materiałów wybuchowych. Jeszcze inne pogłoski mówią o ukrytym laboratorium, gdzie prowadzono eksperymenty nad nowymi materiałami lub radioaktywnymi komponentami, choć dowodów brak.
Pracowało tu kilkudziesięciu robotników przymusowych, w tym Koreańczyków, którzy nie mieli imion zapisanych w księgach, tylko numery przydziału. Warunki były brutalne – wilgoć, ciemność, brak wentylacji. Prace trwały dzień i noc, bo końcówka wojny nie dawała czasu na ostrożność. Wielu z robotników nie wróciło do domów – nie wiadomo, ilu zginęło przy zawaleniu jednej z bocznych komór, ani gdzie ich ciała zostały pochowane. Nie ma grobów, nie ma tabliczek. Jest tylko milczący tunel.
Po wojnie instalację porzucono. Wojsko odeszło, sprzęt zdemontowano, boczne odgałęzienia częściowo zasypano lub zabezpieczono betonowymi płytami. Ale ci, którzy znali to miejsce wcześniej, wiedzieli, że góra Amagamine nie była nigdy „czysta”. Że pod jej powierzchnią coś się działo. Że to miejsce nie było po prostu „opuszczone”, lecz pozostawione celowo, zamknięte jak rana, której lepiej nie dotykać.
I dlatego właśnie dziwi fakt, że ktoś zdecydował się postawić tu torii.
Torii to przecież brama, ale nie każda brama prowadzi do światła. Czasem prowadzi w cień. I może właśnie dlatego Inari – bóstwo przemian, dwuznaczne jak lis, które śmieje się z ludzkich prób nadania światu porządku – znalazło sobie siedzibę w miejscu, gdzie granica między wojną a pokojem, ludzkim a duchowym, wymaga co najmniej ponownego zdefiniowania.
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!