Wszystko, co żywe, pozostawia po sobie ciepło. Ale tu, w środku tego opuszczonego onsenu pozostały tylko zimne kamienie, zimne automaty do papierosów i samotne zabawki na podłodze. Para już nie unosi się znad wanien z siarkową wodą. Lustra w przebieralni są zaparowane nie od wilgoci, lecz od czasu – matowe, jakby pamiętały tylko kształty duchów. Między korytarzami nadal słychać chichot – ale teraz to tylko wiatr, nie radosne dzieci. Pachnie stęchlizną, zardzewiałym żelazem i czymś jeszcze – czymś, czego nie da się nazwać, ale co przypomina melancholię i mydliny. Na biurku recepcji wciąż leży otwarta księga gości, ostatni wpis datowany na dzień, którego nikt już nie pamięta – tusz wyblakł, ale słowo ありがとう (arigatō) wciąż można odczytać. W kącie tkwi zżółkły klapek kąpielowy – pojedynczy, absurdalny – dlaczego w ogóle tam jest i czemu jeden?
A przecież były tu kiedyś światła, ruch, pieniądze i luksus. Onsen otwarto w latach 80., u szczytu japońskiej bańki spekulacyjnej – epoki konsumpcji, prowincjonalnych kurortów i surrealistycznych inwestycji przyciągających tłumy. Setki pokoi, restauracje, salony gier, karaoke – wszystko zakładało niekończący się wzrost. Gdy bańka pękła, wiele takich miejsc porzucono z dnia na dzień. Nikt nie zamknął okien ani nie zgasił światła – nawet tego klapka nie posprzątano. Lata 90. to nie tylko „stracona dekada”, lecz początek długiego rozpadu krajobrazu – architektonicznego i psychologicznego. Według spisu z 2023 roku w Japonii jest ponad 9 mln pustych domów (akiya), czyli 13,8% wszystkich mieszkań; inne szacunki mówią nawet o 11 mln, co oznaczałoby, że co czwarty budynek jest niezamieszkany. Spośród ponad 27 tys. zarejestrowanych gorących źródeł działa tylko ok. 3 tys. Reszta to miejsca zamknięte. Opuszczone onseny, szkoły, parki rozrywki to nie tylko ruiny – to niejako portale do innej rzeczywistości – takiej, która już nigdy nie wróci. I choć dziś Japonia znajduje się w zupełnie innym, zaskakującym świecie, przez długie lata prognozy były ponure.
Haikyōga to japońska forma eksploracji miejsc opuszczonych, diametralnie różna od zachodniego urbexu. Nie chodzi tu o dreszcz emocji, nielegalny dostęp czy kolekcjonowanie kadrów, lecz o coś subtelniejszego – o obecność. Haikyō jest jak cicha rozmowa z ruiną, która milczy, ale wciąż czegoś uczy. To praktyka uważnego wchodzenia w krajobraz porzucenia, gdzie każda rdzewiejąca rura i każda osypująca się ściana stają się fragmentem większego poematu o przemijaniu. Dla wielu Japończyków to forma niewerbalnego hołdu – nie dla ludzi, lecz dla miejsc samych w sobie, ich nieoczywistej duszy, nagromadzonej ciszy i powolnej śmierci, która zdaje się bardziej dostojna niż zwykły upadek. Haikyō to nie ciekawość turysty żądnego wrażeń, lecz obecność pielgrzyma – uważna, cicha, pokorna wobec przemijania. Zapraszam dziś do takiej właśnie podróży – poznamy kilka takich miejsc bliżej, ich obecny stan i historię, a także zastanowimy się – co tak naprawdę się wydarzyło?
W japońskim słowie 廃墟 (haikyō) zapisanym przy użyciu dwóch kanji — 廃 (hai) i 墟 (kyō) — kryje się więcej niż tylko oznaczenie ruin. To pojęcie, które łączy w sobie opuszczenie, bezruch i ślady dawnego życia. Nie oznacza ono jedynie fizycznego rozpadu, ale również symbolicznego aktu porzucenia — przez ludzi, czas, pamięć. Japońska wrażliwość na takie miejsca wyraża się nie tylko w estetyce wabi-sabi, ale już w samych znakach pisma.
Pierwszy znak, 廃, oznacza porzucać, zamykać, rujnować. To znak pełen rezygnacji. Jego lewa część to radical 广 (madare), wskazujący na budynek, przestrzeń przykrytą dachem, a prawa – 発 (w starej formie), sugeruje czynność uwolnienia, odrzucenia, zakończenia. Razem składają się na sens „budynku, który przestał być potrzebny”. Współcześnie znak 廃 używany jest w słowach takich jak 廃業 (haigyō, zakończenie działalności gospodarczej) czy 廃止 (haishi, zniesienie prawa lub instytucji).
Drugi znak, 墟, jest znacznie rzadszy i bardziej poetycki. Oznacza ruinę, miejsce po budynku, pustkowie, coś, co kiedyś istniało, a teraz już nie. Składa się z radicala 土 (tsuchi, ziemia), który odnosi się do gruntu, oraz części 虛 (kyo, pustka). Już sam ten znak mówi wiele — to ziemia, która stała się pusta. W dawnych tekstach literackich, jak również w klasycznej kaligrafii, znak ten pojawiał się w kontekstach melancholii, przemijania i ruiny cywilizacji. Można go odnaleźć również w poezji klasycznej, gdzie „墟” wskazywało na dawne pola bitew lub zapomniane miasta porośnięte trawą.
Zestawiając haikyō z angielskim terminem urbex (urban exploration), dostrzegamy nie tylko językową, ale kulturową przepaść. Urbex w świecie zachodnim koncentruje się na emocjach związanych z eksploracją, adrenaliną, fotografią, a czasem nawet przekraczaniem granic prawa. Haikyō natomiast nierzadko nabiera tonu kontemplacyjnego — to nie tylko fizyczna eksploracja, lecz także akt kontaktu z tym, co przemija. W Japonii ruina nie jest wyłącznie brzydotą — może być przestrzenią pełną uroku, która pozwala dostrzec piękno w niedoskonałości i rozpadzie.
Tam, gdzie zachodni urbex bywa formą buntu lub podboju, haikyō staje się formą milczącego dialogu z przeszłością. Zamiast adrenaliny — cisza, zamiast trofeów — ulotny kontakt z dawnym światem.
Słowo onsen (温泉) zaś dosłownie oznacza „ciepłe źródło” — 温 (on) to „ciepło”, a 泉 (sen) to „źródło” lub „woda źródlana”. W praktyce odnosi się ono do naturalnych gorących źródeł, które powstają dzięki aktywności wulkanicznej Japonii, kraju leżącego na styku czterech płyt tektonicznych. Bogata w minerały woda wypływająca z głębin ziemi od wieków wykorzystywana była nie tylko do kąpieli, ale również w celach leczniczych, rytualnych i duchowych. Onseny stały się istotną częścią japońskiej kultury — nie tylko jako forma relaksu i regeneracji, ale także jako przestrzeń społeczna i estetyczna. Tradycyjne łaźnie onsen były często połączone z ryokanami, czyli gospodami oferującymi nocleg, posiłki i dostęp do kąpieli, a niektóre z nich działały nieprzerwanie przez pokolenia. Woda onsenowa, klasyfikowana według zawartości minerałów i temperatury, miała przypisywane różnorodne właściwości zdrowotne — od łagodzenia reumatyzmu po poprawę krążenia. Onseny budowano zarówno w górach i lasach, jak i nad morzem, a niektóre z nich stały się wręcz świętymi miejscami kontaktu człowieka z naturą i samym sobą.
A zatem - haikyō onsen (廃墟温泉) to opuszczone japońskie kurorty z gorącymi źródłami — dawne ryokany, hotele i łaźnie, które niegdyś tętniły życiem, a dziś stoją w ruinie, cicho pochłaniane przez naturę. Termin ten tworzy obraz przestrzeni, w której estetyka przemijania spotyka się z echem dawnych kąpieli, rozmów i zaparowanych okien. To nie tylko fizyczne miejsca, lecz także symbol japońskiej melancholii, wrażliwości na czas i piękna ukrytego w rozpadzie.
Zjawisko haikyō onsen nie jest marginesem japońskiej rzeczywistości – to cicha, ale ogromna przestrzeń na mapie współczesnej Japonii. Liczba opuszczonych budynków w tym kraju rośnie z roku na rok, a statystyki są bardziej dramatyczne, niż mogłoby się wydawać. Według rządowego spisu z października 2023 roku w Japonii znajduje się ponad 9 milionów pustych domów, określanych mianem akiya – to około 13,8% wszystkich nieruchomości mieszkalnych w kraju. W niektórych szacunkach pojawia się nawet liczba 11 milionów, co oznaczałoby, że co trzeci lub czwarty budynek mieszkalny jest niezamieszkany. Choć nie wszystkie z nich są ruinami w sensie fizycznym, to tysiące z nich – zwłaszcza w regionach wiejskich – popadają w coraz głębszy stan zaniedbania, stając się milczącymi pomnikami zaniku.
Wiele z tych miejsc to właśnie dawne pensjonaty, ryokany i onseny – budynki, które kwitły w czasie gospodarczego boomu lat 80. i wczesnych 90., lecz zostały porzucone po pęknięciu bańki spekulacyjnej. Onseny powstawały masowo w regionach turystycznych: w górach, dolinach rzek, na wyspach, a także w pobliżu miast, przyciągając gości obietnicą relaksu, leczniczych właściwości wód i tradycyjnej atmosfery. Jednak przesycenie rynku, zmieniające się wzorce wypoczynku oraz spadek liczby gości – szczególnie krajowych – doprowadziły do fali zamknięć. W wielu miejscowościach wystarczyło zamknięcie jednej linii kolejowej, bankructwo lokalnego banku lub pojawienie się nowego centrum handlowego, by cały mikroekosystem turystyczny runął w ciągu kilku lat.
Zjawisko to ma też wymiar demograficzny. Do 2040 roku aż około 900 japońskich miast, miasteczek i wiosek znajduje się na liście jednostek zagrożonych całkowitym wyludnieniem. Starzejące się społeczeństwo, spadek liczby urodzeń i stała migracja młodych do metropolii sprawiają, że całe regiony – szczególnie w prefekturach takich jak Wakayama, Tokushima, Akita czy Niigata – pustoszeją. W niektórych z nich współczynnik pustostanów przekracza 20%. Nie tylko domy, ale również sklepy, szkoły, kliniki i hotele stają się haikyō – a onseny, jako obiekty wielkopowierzchniowe i kosztowne w utrzymaniu, są wśród nich szczególnie widoczne. Wiele z nich było budowanych na kredyt – kredyt, którego nie udało się spłacić właścicielom, ani też przejąć przez kogoś innego. Co więcej, w japońskim systemie podatkowym pusty dom opodatkowany jest wyżej niż dom zamieszkały, co sprawia, że część właścicieli celowo dopuszcza do tego, by budynek stał się ruiną, licząc, że w ten sposób unikną dodatkowych kosztów.
Według danych geologicznych, Japonia ma ponad 27 tysięcy zarejestrowanych gorących źródeł, z czego zaledwie około 3 tysiące funkcjonuje jako czynne obiekty kąpielowe. Reszta to miejsca nieużywane, zamknięte lub zbyt trudne w dostępie, często powiązane z dawnymi hotelami onsenowymi. Można zatem przypuszczać, że tysiące haikyō onsenów rozsianych jest po całym kraju – niewidoczne w oficjalnych spisach, ale obecne w krajobrazie, w pamięci i w cichym entuzjazmie eksploratorów.
Haikyō onseny są szczególnie liczne w prefekturach górskich, na wyspach takich jak Sado, na Hokkaido czy w dawnych ośrodkach wypoczynkowych jak Kinugawa. Wśród lasów bambusowych, za pordzewiałymi bramami i pękniętymi murami czekają na tych, którzy potrafią dostrzec piękno w rozpadzie. I chociaż ich czas jako przestrzeni gościnnych minął, to ich liczba i obecność nieustannie rosną – jakby opuszczenie stało się nową formą istnienia.
Na początku lat 90. Japonia obudziła się z ekonomicznego snu, który trwał zbyt długo. Przez dekady powojennego wzrostu, a zwłaszcza w szalonych latach 80., naród inwestował bez zahamowań. Ceny nieruchomości rosły w nieprawdopodobnym tempie, kredyt był łatwo dostępny, a przyszłość – przynajmniej na papierze – wydawała się świetlista. Ten okres, nazywany baburu keizai – „gospodarką bańki spekulacyjnej” – zmienił pejzaż Japonii nie tylko w wielkich metropoliach, ale także w prowincjonalnych miasteczkach. Wystarczyła lokalna legenda o uzdrawiającej mocy źródła, malowniczy widok na góry lub jezioro, by powstał tam luksusowy ryokan, wielopiętrowy hotel onsen, kolejka linowa i sztuczna kaskada. Inwestowano w przyszłość, której nikt nie próbował sobie wyobrazić realistycznie. Przynajmniej z naszego punktu widzenia – ponad 40 lat później tak to wygląda. Wstecz łatwo patrzeć i krytykować.
Przyszłość przyszła i nie była łaskawa. Pęknięcie bańki w 1991 roku doprowadziło do tzw. utraconej dekady – okresu stagnacji, deflacji i zapaści finansowej. Tysiące hoteli, onsenów i ryokanów, które powstały na fali optymizmu, nagle okazały się zbędne, niedochodowe, zbyt kosztowne w utrzymaniu. Wielu właścicieli zostało z kredytami, których nie byli w stanie spłacić, a banki – często małe, lokalne – zaczęły upadać jeden po drugim. Taki los spotkał m.in. instytucje finansowe związane z kompleksem Kinugawa, który niegdyś przyjmował ponad trzy miliony gości rocznie. Nagle hotele przestały świecić, a pociągi przestały przyjeżdżać.
Jednak to nie tylko kryzys był sprawcą tej ciszy. W miarę jak Japonia stawała się społeczeństwem starzejącym się, wiejskie regiony zaczęły się wyludniać. Młodzi ludzie przenosili się do Tokyo, Osaki i Nagoi w poszukiwaniu pracy i niezależności, zostawiając za sobą domy rodzinne, pensjonaty dziadków i źródła, których gorąca para już nikogo nie kusiła. Populacja kurczyła się, a wraz z nią – potrzeba na turystykę lokalną. Nawet tradycyjne podróże nowożeńców do onsenów, niegdyś rytuał narodowy, przestały być oczywiste w epoce tanich lotów zagranicznych i hotelowych promocji w Bangkoku czy Seulu.
Do tego doszedł problem przesycenia rynku. W wielu miejscowościach, takich jak Beppu, Noboribetsu czy Atami, hoteli było więcej niż gości. Każdy próbował wyróżnić się luksusem, rozmiarem, dodatkowymi atrakcjami – karaoke, barami, salami gier, występami gejsz i masażystek. Powstały całe resorty, które przypominały miniaturowe miasta. Ale nawet jeśli jeden hotel przynosił zysk, dziesięć innych przynosiło stratę. Gdy system się załamał, nie było już komu kupować, ani komu prowadzić tej działalności.
Firmy zatem poznikały. Ale budynki nie znikają tak szybko z krajobrazu. Japonia – wbrew swej obsesyjnej czystości i nowoczesności w swoich metropoliach – posiada niesamowitą liczbę miejsc porzuconych, powoli niszczejących. Hotele onsenowe, często wielopiętrowe, złożone z dziesiątek i setek pokoi, restauracji, łaźni i korytarzy, są zbyt kosztowne do rozbiórki. A skoro nie przynoszą dochodu, nikt nie chce inwestować w ich odnowienie. Dla księgowych są po prostu martwym zapisem – pozycją, która istnieje tylko w rejestrze. Dla świata zewnętrznego – są cichymi cieniami przeszłości, zardzewiałymi reliktami pewnej epoki wiary w niekończący się wzrost.
Dzisiaj haikyō onseny milczą. Niektóre z nich zdążyły już częściowo się zawalić, inne wyglądają, jakby ktoś opuścił je zaledwie wczoraj – wciąż mają futony starannie złożone w szafie, butelki z piwem i sake, stare kalendarze na ścianach i książki gości, których wpisy kończą się na 1993 roku. Przyroda wkracza powoli, lecz nieubłaganie – mech porasta kafelki w łazienkach, winorośl wpełza przez stłuczone szyby, woda sączy się przez pęknięcia w betonie, tworząc miniaturowe jeziora w pokojach z widokiem na góry. Ściany pokrywają się grzybem i kurzem, a powietrze pachnie wilgocią, kurzem, starą herbatą i wspomnieniem wielkości.
To właśnie ta powolna dezintegracja, nieprzyspieszana przez człowieka, tworzy estetykę wabi-sabi – piękno tego, co przemijające, kruche, niedoskonałe. Haikyō onseny nie są dewastowane – raczej pozostawione w stanie zawieszenia. Nie zostały zniszczone, lecz zapomniane. I w tym zapomnieniu znajduje się pewna forma obecności.
Dla niektórych są one dziś miejscem pielgrzymki. Fotografowie, eksploratorzy, „haikyōiści” (wiem, trochę koszmarek językowy mi wyszedł, ale ważne jest tu rozróżnienie od „urbexowców” – po japońsku mówi się: haikyōka 廃墟家), czyli ci, którzy dokumentują ruiny, odnajdują w nich nie tylko temat, lecz także przestrzeń duchowego doświadczenia. Powstają blogi, książki i eseje, których oś wyznaczają właśnie takie miejsca – puste baseny, recepcje porzuconych hoteli, milczące pokoje. Czasem ruiny zyskują drugie życie: stają się plenerami artystycznymi, scenerią sesji zdjęciowych, nielegalnymi schronieniami lub przestrzenią dla „podziemnych” wydarzeń.
Ale w większości przypadków – po prostu są. Stoją w górskich dolinach, przy ścieżkach, na które nikt już nie zagląda. Czasem tylko echo kroków, odgłos smartfona robiącego zdjęcie, trzask otwieranego shōji przypomina, że jeszcze ktoś ich czasem szuka.
Pod każdą warstwą kurzu kryje się opowieść. Każdy roztrzaskany ekran shōji, każda mokra karta gości, każda butelka sake porzucona w cieniu – wszystko to tworzy ciche archiwum epoki, która odeszła. Ruiny onsenów są nie tylko śladem ekonomicznego upadku, ale też kruchą kapsułą czasu, w której zamknięto marzenia, zmęczenie i radość gości, którzy nie wrócą.
Kumamoto Onsenkyō powstał w latach powojennej odbudowy, w dolinie niedaleko Yamagaty, gdzie źródła geotermalne od wieków przyciągały pielgrzymów. Ryokan zbudowano w stylu mieszanym – drewniane skrzydło z lat 50. połączono z późniejszym betonowym aneksem z lat 70. Gości przyciągało położenie wśród lasów sugi i widok na pobliski wodospad.
Pod koniec lat 90. okoliczne instytucje finansowe upadły, a trzęsienie ziemi z 1998 roku uszkodziło fundamenty budynku. Koszt renowacji przerósł możliwości właścicieli. Takinoyu zamknięto bez zapowiedzi. Dziś sale kąpielowe porastają mchy, na podłogach zalegają popękane futony, a w jednym z pokoi wciąż leży złożone kimono – świadectwo przerwanego nagle życia.*
*Na jednym ze zdjęć – często powracającym w relacjach z tego miejsca w japońskim Internecie– widnieje złożone damskie kimono pozostawione na futonie, jakby ktoś dopiero co je zdjął przed kąpielą. Ten widok stał się symboliczny dla nagłego opuszczenia ryokanu – przedmioty pozostawione w porządku, bez oznak grabieży czy chaotycznej ewakuacji.
Usytuowany wśród gór Hokkaido, nieopodal słynnej zapory Hōheikyō i wijącej się przez dolinę drogi do Jōzankei, hotel ten był niegdyś wizytówką regionu – luksusowym kurortem onsenowym dla gości z Sapporo i okolic. Jego największą atrakcją były gorące źródła zewnętrzne – rotenburo – otoczone świerkami, z których można było podziwiać rozległe zbocza gór, szczególnie malownicze jesienią, gdy klonowe liście zamieniały się w czerwono-pomarańczowe płomienie. Obiekt dysponował przestronnym lobby z wielkim żyrandolem, kilkoma piętrami pokoi oraz salami bankietowymi, które w czasach prosperity gościły wesela, konferencje i firmowe wyjazdy integracyjne.
Jego upadek następował stopniowo – po otwarciu nowych tras szybkiego dojazdu do bardziej znanych miejsc, jak Noboribetsu czy ruszającej na nowo Furano, zainteresowanie Hōheikyō osłabło. Wzrost konkurencji, wysokie koszty utrzymania i brak inwestycji przesądziły o zamknięciu obiektu na początku XXI wieku. Dziś miejsce wciąż stoi – milczące, ale dziwnie żywe: w lobby nadal zwisa kryształowy żyrandol, pod stopami skrzypi drewniana podłoga, a rząd szafek na buty wita eksploratorów tak samo jak kiedyś przybywających gości. W zardzewiałym basenie wciąż zbiera się woda deszczowa, a na oszklonym tarasie z widokiem na przełęcz zalegają opadłe liście – jakby czas zatrzymał się tu dokładnie w momencie, gdy ostatni gość wymeldował się bez słowa.
Ukryty wśród wzgórz półwyspu Izu, niedaleko słynącej z gorących źródeł miejscowości Shimoda, hotel Kannon Onsen czerpał swoją nazwę od pobliskiej świątyni buddyjskiej z monumentalną statuą bogini miłosierdzia – Kannon. Obiekt powstał w latach 80., w czasach japońskiej bańki ekonomicznej, jako nowoczesny ośrodek łączący komfort ryokanu z funkcjonalnością hotelu klasy średniej. Przyciągał gości nie tylko spokojem okolicznych lasów i łagodnym klimatem, ale też wodą z własnego źródła – wyjątkowo przejrzystą i bogatą w minerały. Goście mogli zanurzyć się w dużych basenach wewnętrznych i zewnętrznych z widokiem na las, a także spacerować po zadbanym ogrodzie w stylu japońskim, gdzie wiosną kwitły azalie i kamelie.
Upadek hotelu przyszedł nagle – w pewien poniedziałek goście nie przyjechali, a recepcja już się nie otworzyła. Z dnia na dzień działalność została zawieszona, a budynek – porzucony. Do dziś w biurze przy wejściu leży niedokończony raport i kalendarz otwarty na wrześniu 2005 roku. Po korytarzach roznosi się zapach wilgoci i drewna. Najbardziej przejmującym symbolem jest samotna kapsuła z dziecięcymi zabawkami, stojąca na korytarzu prowadzącym do sali gier. Zatopione częściowo przez deszcze onseny odbijają w tafli niebo i drzewa, zamieniając hotel w świątynię ruin, której jedyną kapłanką pozostała cisza.
Kinugawa Kan był jednym z największych hoteli wzniesionych nad brzegiem rzeki Kinugawa w prefekturze Tochigi, w czasach, gdy to uzdrowisko przeżywało swój złoty wiek. Rocznie odwiedzało je ponad 3 miliony turystów – przede wszystkim Japończyków – przyciąganych silnie alkaliczną wodą termalną, która miała łagodzić bóle stawów i dolegliwości reumatyczne. Kinugawa Kan był nie tylko hotelem – był kompleksem w stylu resortowym: dziesięciopiętrowym kolosem z restauracjami, salą balową, salami karaoke, gabinetami masażu i rzecz jasna wielkimi łaźniami. W jego skład wchodził także bardziej kameralny Kappa Onsen – nazwany na cześć folklorystycznego wodnego demona, który według legend miał zamieszkiwać lokalne źródła (przeczytasz o nim tu: Kappa - twarz japońskiego folkloru i gwiazda wszystkich yōkaiów). Charakterystyczna statua kapryśnego stwora witała gości przy wejściu.
Ale boom lat 80. nie trwał wiecznie. Gdy w latach 90. pękła japońska bańka spekulacyjna, a regionalny bank, który finansował inwestycje hotelarskie w Kinugawie, upadł – wszystko zaczęło się sypać. W 1999 roku Kinugawa Kan zamknął drzwi i nigdy już ich nie otworzył. Do dziś pozostał nietknięty – wciąż można odnaleźć w nim książkę gości z ostatnimi wpisami z czerwca 1999 roku, kalendarze, których kartki zatrzymały się na tym samym miesiącu, plakaty reklamujące wieczory karaoke i kilka pisemnych zamówień, które już nigdy zrealizowane nie będą. Mchy pokrywają teraz kafelki w dawnych basenach, porzucone klucze hotelowe leżą na ladzie recepcji, a plastikowy kappa przed wejściem pochyla głowę – jakby wstydził się tego, czym miejsce to się stało.
Położony na południowym krańcu wyspy Hachijō-jima — czysto wulkanicznej perły archipelagu Izu — Hachijō Onsen Hotel miał być perełką „tropikalnego raju”. Jego wielopiętrowa, nowoczesna bryła powstała w latach 60., w czasach, gdy rząd promował wyspę jako „japońskie Hawaje” — popularny kierunek dla miastowych w celu wyciszenia się i luksusowego relaksu. Hotel wyposażono w luksusowe pokoje, przestronne sale bankietowe, baseny – w tym także odkryte kąpieliska termalne otoczone bujną roślinnością wyspy, które latem przypominały niemal tropikalny ogród.
Ekonomia hotelu była jednak krucha. Wraz z demokratyzacją podróży zagranicznych i większą dostępnością atrakcji poza granicami kraju, turyści zaczęli odpływać, a Hachijō-jima traciło na znaczeniu. Dodatkowym ciosem był kryzys gospodarczy z końca XX wieku — hotel, przeobrażony później w „Hachijō Oriental Resort”, definitywnie zamknął swoje podwoje w 2006 roku.
Dziś budynek stoi popękany i porośnięty dziką roślinnością tropików: palmy i bagienne trawy zagarniają dawny parking, a beton ścian pokryty jest mchem. Wejście do zewnętrznych basenów stanowi dziś niemal teatralną pozostałość po dawnych atrakcjach — całkowicie opuszczoną, jakby czas i natura wspólnie przywoływały nastrój opuszczenia. Mimo upływu lat konstrukcja wciąż imponuje skalą i projektem – to jeden z największych opuszczonych hoteli w Japonii, nie bez powodu nazywany czasem „świątynią zapomnienia”.
Eksploracja opuszczonych onsenów i hoteli w Japonii — choć przyciąga swoim urokiem ruin, melancholią pustki i aurą zapomnienia — nie jest wolna od ryzyka ani od odpowiedzialności. Japońskie prawo nie zna pojęcia „urbexu” jako wyjątku: wejście na teren opuszczonego budynku, nawet jeśli wydaje się on porzucony, to formalnie wtargnięcie na prywatną posesję, które może być ścigane z urzędu. Grozi za to kara grzywny, a w niektórych przypadkach nawet areszt. Zdarza się, że właścicielami ruin są spółki, które od dawna nie istnieją, albo osoby prywatne, które boją się odpowiedzialności za ewentualne wypadki.
Wśród eksploratorów działa jednak niepisany kodeks:
„Take nothing but photos, leave nothing but footprints” – zabierz tylko zdjęcia, zostaw tylko ślady stóp. To zasada, która nie tylko wyraża szacunek do miejsca, ale też podkreśla, że haikyō to nie przygoda, lecz doświadczenie – medytacja wśród ruin. Każde przestawienie przedmiotu, każdy podpis na ścianie, każdy śmieć – zaburza równowagę ciszy i przeszłości. Nie bez powodu wiele lokalizacji nie jest podawanych publicznie: nie tylko z obawy przed karą, ale z obawy przed wandalizmem, kradzieżą, a nawet przypadkowymi pożarami, które mogą unicestwić to, co przez dekady trwało w zapomnieniu, ale z godnością.
W kulturze japońskiej ruina nie jest jedynie świadectwem upadku — jest bramą do pamięci. W mono no aware – smutku rzeczy przemijających – zawarta jest nie tylko nostalgia, ale głęboka akceptacja tego, że wszystko, co istnieje, dąży ku zanikowi. Wabi-sabi dostrzega piękno w patynie, w pęknięciu, w cieniu. Haikyō staje się więc nie tyle eksploracją, co kontemplacją — stykiem przeszłości i teraźniejszości, miejscem, gdzie zawieszony czas pozwala jeszcze raz usłyszeć echo kroków, śmiechu i pary unoszącej się nad kąpieliskiem.
Po II wojnie światowej Japonia przeszła metamorfozę — z ruin bombardowanych miast ku dynamicznej nowoczesności. W tej logice postępu nie było miejsca na stare ryokany, zbyt drogie w utrzymaniu, zbyt odległe od nowych autostrad. Ale ich opuszczenie nie było końcem. Ruina żyje dalej – jako obraz, symbol, wspomnienie. Stała się płótnem dla tych, którzy ją odnajdują i interpretują. Haikyōka – 廃墟家 – nie są złodziejami cudzej historii, lecz jej cichymi świadkami. Ich blogi, albumy, eseje i filmy tworzą nowy rodzaj pamięci: cyfrowej, rozproszonej, ale głęboko uduchowionej.
Haikyō to nie ucieczka w przeszłość. To próba zrozumienia teraźniejszości poprzez to, co zostało porzucone. Każdy porośnięty mchem onsen, każde puste krzesło w jadalni i każde złożone kimono w pokoju gościnnym – to listy, których nikt nie wysłał, ale które ktoś może jeszcze przeczytać. Jeśli tylko wejdzie cicho, z szacunkiem. I wyjdzie tak, jak przyszedł – pozostawiając jedynie ślady stóp.
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!