

Dziś nie będziemy podziwiać mrocznych tatuaży yakuzy ani analizować ikonografii smoków i fal – o tym już swego czasu rozmawialiśmy. Dziś schodzimy o stopień niżej, do poziomu dłoni, potu i rytmu oddechu. Interesuje nas warsztat horishi z Edo: dzień pracy japońskiego shokunin - rzemieślnika (artysty?), jego język, jego relacja z klientami – tobi i hikeshi z ekip pożarniczych, posłańcy hikyaku, kurtyzany z Yoshiwary i dumni otokodate, „rycerscy łobuzi” miasta. Spróbujemy usłyszeć dźwięk tebori – setek drobnych ukłuć igły na bambusowych „pałeczkach” – i zobaczyć, jak w świecie surowych edyktów i ustaw zbytkowych właśnie ci najskromniejsi rzemieślnicy potrafili „wyciąć” w ludzkiej skórze własną wersję historii o odwadze, lojalności i sprzeciwie wobec niesprawiedliwości. Poznajmy dziś tatuażystów Japonii czasów shogunatu Tokugawa.

Na parterze mieścił się skromny sentō. Spomiędzy niebieskich zasłon noren do ulicy przedostawał się kłąb pary, słodkawy zapach mydlin i mokrej sosny z cebrzyków. Nad łaźnią, po stromych, wyszorowanych na ciemny połysk schodkach, wiodących obok starej ściany, znajdowała się mała izba, którą w okolicy znali tylko zaufani ludzie. Na drzwiach nie było żadnego szyldu – tylko zmięty, dawno wyblakły kawałek papieru z imieniem właściciela, ale nie tym prawdziwym z koseki (戸籍, rejestr rodzinny), ale pseudonim, tzw. genji-na (源氏名, dosł. „imię z Genji (Monogatari)”, czyli imię sceniczne).
W środku pachniało inaczej niż na dole. Ciężej. Głębiej. Mieszaniną czarnego tuszu sumi, oleju, potu, żelaza i czegoś, co przypominało mokry popiół. Przy niskim stoliku, oświetlonym słabym światłem oliwnej lampki andon, siedział mężczyzna o zaskakująco spokojnej twarzy. Mówili na niego Horikichi, przydomek nadany przez klientów – nie używał go, gdy szedł rano po ryż na targ, ale tutaj, nad łaźnią - był horishi (彫師, dosł. „mistrz grawerunku”).
Jego dłonie zdradzały przeszłość. Na palcach ślady po drobnych nacięciach, twarde zgrubienia na kciuku od lat ściskania drewnianych kloców. Zanim zaczął „rzeźbić” w skórze, rzeźbił w wiśniowym drewnie bloki dla ukiyo-e. Teraz drewno wiśni zostało zastąpione żywym, ciepłym ciałem, ale ruchy ręki pozostały te same: ostrożne, metodyczne, jakby wciąż słyszał w głowie suchy trzask odpadających wiórów.

Na plecach miał już zarysowaną całą scenę – cienkie niebieskawe linie sumi układały się w kontur karpia wspinającego się pod prąd, w strugi wody, w wiry, które dopiero nabiorą głębi. Horishi przed chwilą, jeszcze przy pełniejszym świetle, nałożył shitae: delikatnie pociągnął pędzelkiem po skórze, jakby rysował na papierze. Dopiero teraz, gdy wzór był ustalony, sięgnął po narzędzie, które odróżniało go od zwykłego rysownika.
W prawej dłoni trzymał bambusowy pręt – umiarkowanie gruby, wygładzony przez tyle lat dotyku, że błyszczał. Na jego końcu, misternie owinięty jedwabiem, lśnił pęk drobnych igieł. Nie wyglądały groźnie. Ot, parę cienkich metalowych szpileczek. Ale kiedy zanurzył je w czarnej kałuży sumi w miseczce po lewej stronie, atrament chwycił za stal jak cień.

Dźwięk był cichy, ale wyraźny. Taki, jaki słyszy się tylko z bliska: wilgotne „pch, pch, pch”, gdy metal przebija naskórek, zmieszany ze szmerem oddechu i skrzypieniem maty. Co kilka chwil horishi przerywał, sięgał po zwilżoną szmatkę i jednym wprawnym ruchem ścierał mieszaninę tuszu i cienkiej strużki krwi. Na miejsce bladego konturu wchodziła nasycona, głęboka czerń.
– Nie ruszaj się, Gen-san – powiedział łagodnie, nie odrywając wzroku od miejsca, w którym karp miał przeciąć potok. – Jak będziesz skakał jak przy pożarze, to potem woda będzie krzywa. A jak woda krzywa, to i szczęście ucieka.
Klient wydał z siebie dźwięk między śmiechem a sykiem bólu.
– Tyle lat łaziłem po dachach, a i tak boję się tej twojej igły bardziej niż ognia… – mruknął przez zęby. – Tylko rób tak, żeby ten karp porządnie chronił. Ostatni pożar w Nihonbashi… prawie cały zespół straciliśmy.

W kącie izby, półukryty za składanym parawanem, siedział młody chłopak. Zajmował się tym, czym wcześniej zajmowały się jego ręce w warsztacie drzeworytniczym: przygotowaniem. Miał przy sobie osełkę i mały blok sumi, który krążył po powierzchni ceramicznej miseczki, zostawiając coraz gęstszą kałużę atramentu. Co jakiś czas chłopak zerkał na plecy klienta – nie z ciekawości, tylko z mieszaniny podziwu i zazdrości. Wiedział, że nim pozwolą mu dotknąć igłami czyjejś skóry, miną lata ścierania tuszu, wiązania igieł, mycia zakrwawionych szmatek. Tak wyglądała droga shokunin (職人, dosł. „człowiek rzemiosła”).
Na ścianie naprzeciwko wisiało parę zmiętych odbitek ukiyo-e: bohaterowie „Shinpen Suikogaden”, z których niejeden patrzył z papieru obwieszony tatuażami od karku po kostki. Kuniyoshi rysował ich ostro, dynamicznie, a cienkie linie drzeworytnika przenosiły tę ostrość na drewno. Teraz horishi przenosił ją dalej – z drewna na ciało. Do izby trafiły te odbitki dzięki jednemu z klientów, „uliczny rycerz” otokodate (男伊達) z pobliskiej dzielnicy, który przytaszczył je pewnego dnia z entuzjazmem dziecka: „Takiego chcę! Dokładnie takiego, jak ten Shishin!”. Horishi tylko się uśmiechnął. Nie było „dokładnie takiego”. Było tylko takie, jak pozwoli ciało.

– Mhm – mruknął horishi, nie odrywając wzroku od pleców Gen-san. – Przyniesiesz, jak zbierzesz drobne. Nie dla ciebie te obrazki. Dla klientów.
Wiedział, że każdy nowy arkusz z Suikoden oznacza kilka nowych życzeń: „Tylko ręce”, „tylko plecy”, „aż do ud”. Byli tacy, którzy przychodzili z wyobrażeniem całej zbroi od razu – donburi, munewari, hikae – byli też ci, którzy zaczynali od małego irebokuro na nadgarstku, od imienia kobiety zakodowanego w jednym znaku. Horishi widział, jak niektórzy wracali po latach, z zamazanym od moxibustio śladem po dawnej „wiecznej miłości”, prosząc, żeby przykryć go czymś większym. Smoka łatwiej było donosić niż cudze imię.
– Docisnę teraz trochę mocniej – uprzedził spokojnie. – Wytrzymasz?
Gen-san wypuścił powietrze, policzki mu pobielały.
– A jakie mam wyjście… – wykrztusił. – Rób. Jak trzeba.

Na zewnątrz przetoczył się hałas: gdzieś stuknęły nosze, ktoś zaśpiewał chrapliwie fragment ulicznej piosenki o kurtyzanie, która zdradziła kochanka, i o złocie, które przepadło. Z parteru dochodził plusk wody i śmiech. Edo żyło, huczało, bawiło się. Tutaj, w tej małej izbie nad sentō, działo się coś, co nie pasowało ani do oficjalnej moralności konfucjańskich traktatów, ani do edyktów bakufu.
Horishi nie uważał się za buntownika. W papierach figurował jako zwykły rzemieślnik, shokunin, tak jak bednarz czy stolarz. Ale wiedział, że to, co robi, stawia jego klientów po drugiej stronie niewidzialnej linii. Człowiek z pełnym horimono na plecach nie był już „kimś”, kogo da się szybko zapomnieć. 
– Jeszcze dwie, trzy zimy i całe plecy będą gotowe – powiedział cicho, wyprostowując nieco plecy. – Potem przejdziemy na ramiona. Wtedy dopiero twoi koledzy zobaczą, co to znaczy prawdziwa zbroja.
Gen-san się uśmiechnął, choć pot spływał mu po bladej skroni.
– Jak nas kiedyś ogień zabierze – mruknął – to przynajmniej bóstwa wody będą wiedziały, kogo wpuściły do rzeki.
Horishi nic na to nie odpowiedział. Tylko znów zamoczył igły w atramencie, naprężył mięśnie i kontynuował swoją cichą pracę.

Nic dziwnego, że ludzie, którzy z tatuażu uczynili rzemiosło i formę dumy, szukali innych słów. Jednym z nich było horimono – 彫物. 彫 (horu) to „rzeźbić, ryć, grawerować”, znak znany z warsztatów drzeworytników. 物 (mono) – „rzecz, obiekt, przedmiot”. Razem: „rzecz wyrzeźbiona”. Nagle ciało znika z pierwszego planu. To już nie „wkładanie tuszu w skórę”, ale przedmiot, kompozycja, dzieło. Zmienia się perspektywa: nie ciało jako miejsce kary, lecz powierzchnia, na której pracuje ręka rzemieślnika.
Z tego samego pnia wyrasta słowo wabori – 和彫り. 和 (wa) to Japonia, „to, co japońskie”, ale też „harmonia” (czemu Japonia to „wa”? – więcej o tym tu: Dlaczego mówimy „Japan”, gdy Japończycy mówią „Nihon” – od Oyashimy do Zipangu, czyli zabawa w głuchy telefon przez tysiąclecia); 彫り (bori) – od „horu”, rzeźbienia. Wabori to więc „japońskie rycie”, „japońskie rzeźbienie”: nie techniczny opis zabiegu, tylko deklaracja przynależności. Przeciwieństwo yōbori, zachodniego tatuażu maszynowego. W tych dwóch sylabach – wa i bori – mieści się cały manifest: to, co robimy, jest związane z tutejszą estetyką, w Suikoden, w smokach znanych z fusumy i w falach Hokusaia, nie w kotwicach marynarzy z Yokohamy.


Ciekawe, że prawie wszystkie te słowa odsuwają na bok to, co widać z perspektywy urzędnika czy kaznodziei: grzech, przestępstwo, brud. Zamiast tego mówią o czynności i sztuce: rzeźbieniu, wzorowaniu, kłuciu, znoszeniu. Nawet jedno z potocznych określeń pełnego tatuażu – gaman – 我慢 – wypływa z tej logiki. Dosłownie: „znoszenie, wytrwałe cierpliwe przetrzymanie” (我 – ja, 慢 – znosić, wytrwać). Tym słowem opisuje się w Japonii grzeczne siedzenie dziecka w poczekalni, znoszenie upału w pociągu… i wielogodzinne sesje tebori. Czasem sam horimono bywa nazywany „gaman”: nie tylko obraz, ale historia bólu, którą ktoś świadomie wziął na siebie.

Dlatego tak ważne jest, jakich słów używa mówiąc samemu o sobie. Irezumi pozostaje na zewnątrz: to słowo policjanta, to kartka przy wejściu do łaźni – irezumi okotowari – „tatuaże zakazane”. Horishi z Edo, a potem ich uczniowie aż po dzień dzisiejszy, wolą mówić o horimono, wabori, o shisei. Te wyrazy są jak niewidoczny, ale odczuwalny podział: irezumi - po jednej stronie stygmat, horimono - po drugiej, rzemiosło z własnym kodeksem, zasadami kompozycji, „gramatyką” smoków i fal.

Język tego rzemiosła/sztuki to więc nie tylko nazwy technik. To cały system obronny przeciwko temu, jak patrzy na nich reszta społeczeństwa.




Dla horishi technika nie kończyła się na samym „rysowaniu”. Musiał umieć zarządzać cudzym gaman (我慢). Znał granice ciała – kiedy napięcie mięśni stawało się zbyt twarde, kiedy oddech przyspieszał. Wiedział, kiedy skończyć sesję, choć jeszcze tyle zostało do wypełnienia. Pełny munewari (mundur z wycięciem na klatce, jak yakuza współcześnie) czy donburi (całkowite pokrycie ciała, łącznie z brzuchem i klatką piersiową) nie powstawał w jeden sezon – czasem ciągnął się latami. Trzeba było zaplanować „mapę bólu”: najpierw plecy, potem ramiona, dopiero później brzuch, żebra. Trzeba było pilnować gojenia: przestrzec klienta przed kąpielą w abyt gorących wodach, doradzić maści, obserwować, jak skóra reaguje na sumi i shu. Jeżeli coś się nie goiło – to też była odpowiedzialność horishi. Rzemiosło obejmowało nie tylko linie, ale i regenerację. Horishi więc musiał też być i po części lekarzem.


Osobnym rozdziałem byli kyōkaku (侠客) i różnej maści otokodate (男伊達), „uliczni rycerze”. Przychodzili z dumą i z gotowymi wyobrażeniami siebie jako bohaterów. Chcieli mieć to, co bandyci z „Suikoden”: smoka przez całe ramię, tygrysa na plecach, demona na udzie. Horishi wiedział, że dla nich tatuaż jest bronią symboliczną – sposobem, by zaraz po zdjęciu koszuli stać się kimś, kto budzi respekt. Dobór motywów był więc subtelną grą: drobny rzezimieszek, który poprosi o potężnego smoka, usłyszał może cichą sugestię, że „ten smok lepiej usiądzie na kimś o szerszych plecach”, i skończył z karpiem walczącym z prądem, bohaterem nieco mniej ostentacyjnym, ale za to bardziej wiarygodnym.

W tle wszystkich tych zleceń pulsowała jeszcze jedna, ważna warstwa: gminna duma. W wielu dzielnicach Edo danna-shū (旦那衆) – lokalni bogatsi mieszczanie – zrzucali się, by młodym tobi opłacić pierwszy większy tatuaż. Nie dlatego, że kochali sztukę, lecz dlatego, że ich „własny” oddział strażaków miał być „najpiękniejszy” na pożarze i matsuri. Wspólne wzory – ten sam smok, ten sam układ fal, ten sam rodzaj chmurnego tła – stawały się czymś w rodzaju herbu dzielnicy. Dla horishi oznaczało to, że pracuje nie tylko dla pojedynczego klienta, ale dla całej niewidzialnej wspólnoty, która z dumą będzie prezentować jego kompozycje w ogniu papierowych lampionów.
W ten sposób codzienność horishi rozciągała się między dwiema skrajnościami: mikroskopijnym szczegółem igły, zanurzonej w sumi, i szerokim, społecznym obrazem Edo, w którym każde wytatuowane ciało coś znaczyło – status, odwagę, przynależność, bunt. Dla niego samego ciało klienta było zawsze jednocześnie papierem, mapą i żywym człowiekiem, którego ból trzeba mądrze dawkować. I może właśnie dlatego horishi tak uparcie nazywał siebie shokunin, rzemieślnikiem, a nie artystą: bo jego praca zaczynała się na długo przed pierwszym wkłuciem, a kończyła dopiero wtedy, gdy skóra zagoiła się i wróciła do łaźni, na ulicę, na dach – pokazując światu to, co zostało w niej „wyrzeźbione”.

Paradoks epoki polega na tym, że im bardziej bakufu próbowało uporządkować miasto znakami na czołach i rękach, tym bardziej w cieniu rosła kultura horimono. W latach, gdy w edyktach wymieniano zakazy: zbyt luksusowych tkanin, przesadnych fryzur, zbyt lśniących mieczy (o ustawach zbytkowych w Edo przeczytasz tu: Ustawy zbytkowe w czasach shogunatu, czyli jak zakazy rozbudziły przekorny geniusz twórczy Japończyków) – nikt nie pisał wprost o pełnych bodysuitach skrytych pod yukatą.
Gdy pojawiały się próby ograniczania „rozpasania i frywolnych obyczajów”, dotykały one raczej widzialnych form przepychu: brokatowych obi, złotych haftów, kolorów zarezerwowanych dla wyższych stanów. Horimono było oszustwem idealnym: prawdziwy „sukces” tatuażu polegał na tym, że w dzień znikał pod warstwą płótna, a pojawiał się dopiero w łaźni, przy misce sake, w prywatnej izbie. Dlatego wielu horishi oficjalnie było „drzeworytnikami”, „malarzami szyldów” albo po prostu „rzemieślnikami zza rogu”. Szyldy nad drzwiami mówiły o naprawie sandałów, o sprzedaży papieru, o drobnym piśmiennictwie; prawdziwe nazwisko krążyło w szeptanym obiegu: od tobi do hikyaku, od łaźni do herbaciarni.

Za tą aurą tajemnicy kryła się jednak bardzo przyziemna ekonomia. Horishi nie był romantycznym outsiderem żyjącym z powietrza, tylko konkretnym trybem gospodarki Edo. Za pełny munewari od barków do kolan płaciło się 5–7 ryō – kwotę, którą przeciętny parobek widział może na ilustracji w podręczniku rachunków w terakoyi. Tobi i hikeshi należeli do grup lepiej opłacanych: za gaszenie pożarów i dźwiganie belek potrafili zebrać pieniądze na tatuaż z własnej kiesy. Zdarzało się jednak, że danna-shū z dzielnicy – bogatsi kupcy i właściciele domów – zrzucali się na pierwsze horimono dla młodego tobi, jakby fundowali mu zbroję z farby i bólu. Była to inwestycja w prestiż: gdy taki chłopak wskakiwał w płomienie z nagą, pokrytą smokiem klatką piersiową, nie tylko on wyglądał odważniej – cała dzielnica rosła w oczach.

Warsztat nie był jednoosobową sceną bohatera. Oprócz mistrza kręcili się tam uczniowie – najpierw chłopaki od sprzątania, od rozcierania sumi w kamiennym suzuri do odpowiedniej gęstości, od cięcia i wiązania pęczków igieł do tebori. To oni przygotowywali cienkie bambusowe trzonki, uczyli się, jak wiązać nicią igły, żeby trzymały się pod odpowiednim kątem, jak myć ostrza nad parą, jak nie marnować ani kropli drogiego cynobru. Pierwsze linie, które wolno im było narysować na żywej skórze, wcale nie były smokiem na plecach – raczej drobnym irebokuro albo fragmentem tła na udzie stałego klienta, który „pozwalał poćwiczyć”. Stopniowo przechodzili od konturu do prostego cieniowania, od liści klonu na ramieniu do fal wokół karpia na łopatce. Dopiero po latach mistrz dawał im „twarz” – dosłownie: pozwalał wypełniać twarze bohaterów Suikoden na plecach klientów, bo tam najmniejsza pomyłka była od razu widoczna.

Na drugim biegunie były zamknięte kręgi stałej klienteli, które z czasem zaczęły przypominać formalne stowarzyszenia. Już w późniejszej epoce, po upadku shogunatu, powstanie grup takich jak Edo Chōyūkai – zrzeszających nosicieli prac jednego mistrza, spotykających się co rok, by wspólnie pokazać swoje horimono bogom w świątyni – było tylko przedłużeniem tego, co narodziło się w Edo: relacji, w której nazwisko horishi staje się czymś w rodzaju herbu całej grupy. W takim układzie horishi nie jest tylko usługodawcą; jest kimś, kto – igła po igle – rzeźbi widzialną historię jednej klasy, jednej dzielnicy, jednego bractwa.



Wątki powojennego prawa, yakuzowskich „mundurów” pod skórą, głośnych procesów o status zawodu czy dyskryminacji w onsenach są fascynujące i zasługują na osobny tekst – bo to już inna epoka, inne spory. Dziś jednak zostajemy przy pamięci o dawnych horishi: o ludziach, którzy jeszcze przed Meiji pracowali półlegalnie, za zasłoną, a jednak na tyle konsekwentnie, że ich linia przetrwała do naszych czasów. Dzisiejsi mistrzowie, nawet jeśli używają maszyn obok bambusowych prętów, sami siebie widzą jako ogniwo w łańcuchu sięgającym Edo.
Jeśli wrócisz teraz myślą do otwierającej sceny – dusznej izby, dźwięku tebori, pleców, na których rodzi się smok – być może zobaczysz coś innego niż na początku. Nie tylko spektakularny „pancerz” z łusek i fal, ale samą rękę, która powtarza ten gest setki tysięcy razy: zacisnąć skórę, zanurzyć igły w sumi, wbić, odsunąć, wytrzeć, odetchnąć. Po drugiej stronie tej ręki zawsze był ktoś, kto musiał zacisnąć zęby i uczyć się własnego gaman. Horishi stoi dokładnie między tymi dwoma oddechami – swoim równym, wytrenowanym, i tym urywanym, który próbuje nie zdradzić bólu.
Sprawdź podobne artykuły:
Kobiety yakuzy – w ciszy dźwigające blizny ciała i serca
Jak okiełznano potężną Yakuzę w XXI wieku? I co ma z tym wspólnego pewien turniej sumo?
Łaźnie sentō w Japonii czasów shogunatu - gęsta para, ciche rozmowy, zapach wilgotnej sosny
Machiya: Jakie były domy mieszczan w Edo? – życie zwykłych ludzi w czasie shogunatu
Honor nie należał tylko do samurajów - męstwo, odwaga i etos życia machi-shū
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!