Czy wiesz, że Góra Fuji – ta sama, którą widzimy na banknotach, plakatach i drzeworytach – nie jest jedynie uśpionym wulkanem i symbolem Japonii, lecz także pradawnym celem wypraw lub wręcz domem dla filozofów, poetów, mnichów, pielgrzymów a także dziesiątek duchów i yōkai, bóstw, potworów, demonów i zapomnianych legend? Że każde kilkaset metrów wzwyż to inna kraina - od mrocznych i wilgotnych lasów (jak „las samobójców”) u podnóża po spękane, wysuszone wiatrem krawędzie krateru, ma nie tylko własną florę i faunę, lecz także własne istoty nadprzyrodzone, które od wieków czuwają nad tym rejonem? Nie? To świetnie się składa! Bo właśnie wyruszam na wspinaczkę – od świątyni w cieniu starych drzew sugi, przez gęste knieje Aokigahary, przez surową krainę karłowatych drzew na wyżynach, aż po pustkowie nagich skał, gdzie powietrze jest rzadkie, a niebo zdaje się na wyciągnięcie dłoni. Pójdziemy aż na sam szczyt – nad krawędź krateru, by w świętej i absolutnej ciszy dotknąć świata kami. Po drodze poznamy nie tylko miejsca, ale i istoty, które je zamieszkują. Idziesz ze mną?
Fuji to nie tylko punkt na mapie – to duchowa oś Japonii, axis mundi jej historii i wyobraźni. Od wieków pielgrzymi, mnisi, poeci i samotni rōninowie podążali jej ścieżkami w poszukiwaniu oświecenia, oczyszczenia lub odpowiedzi na pytania, których bali się wypowiedzieć na głos Ale nie tylko oni przemierzali jej zbocza. W cieniu drzew przemykają lisy-kitsune, które w jednej chwili mogą przybrać ludzką postać. Nad lśniącą taflą pięciu jezior kryją się smoki wodne, a wśród burz i błyskawic tańczą bogowie wiatru i grzmotu. W gęstwinie lasu samobójców – Aokigahara – słychać szepty onryō, duchów, które odeszły z tego świata zbyt wcześnie. Na stokach Fuji spotykają się światy ludzi, zwierząt i duchów – to miejsce, które nieustannie karmiło wyobraźnię setek pokoleń Japończyków, od wielkich twórców po zwykłych gawędziarzy.
Dziś wejdziemy razem na Fuji – krok po kroku, strefa po strefie. Na każdej wysokości będziemy dotykać innych roślin, patrzeć w oczy innym zwierzętom, słuchać innego wiatru i napotykać inne, dziwne istoty – czasem łagodne, czasem figlarne, czasem budzące lęk. Zatrzymamy się przy świątyniach, będziemy rozmawiać z kapłanami, wsłuchiwać się w legendy, patrzeć na świat z wysokości chmur. Fuji to nie tylko wulkan – to cały ekosystem biologii i metafizyki, w którym każda ścieżka prowadzi zarówno w górę, jak i w głąb siebie. Plecak gotowy? Serce gotowe? Ruszajmy zatem!
0-600 m n. p. m.
Powietrze pachnie wilgotną ziemią i igłami sosny, a także tymi szczególnymi, orzeźwiającymi tonami wczesnej wiosny. Gdzieś w oddali słychać dźwięk dzwonków zawieszonych przy bramie torii – poruszają się leniwie na wietrze, jakby zapowiadały, że to, co na górze, śpi jeszcze głęboko, ukryte pod czapą śniegu – ale jest – i nie wolno o tym zapominać. Tu jednak, na dole, życie już się budzi. Stoimy w regionie, który okala Fuji szerokim wieńcem – to pas tętniący historią, florą i kulturą. Zanim wyruszymy na szlak, warto się rozejrzeć – bo właśnie tutaj zaczyna się nasza podróż.
Podnóże Fuji leży w granicach prefektur Yamanashi i Shizuoka, a rozciąga się u niego kilka malowniczych jezior, znanych jako Fuji-goko – „Pięć Jezior Fuji”. Są to: Kawaguchi, Yamanaka, Saiko, Shōji i Motosu. Każde z nich ma swój charakter – Kawaguchi bywa najczęściej odwiedzane, z dobrze rozwiniętą infrastrukturą turystyczną i widokiem na Fuji, który stał się ikoną japońskich folderów. Ale to nad Motosu, najgłębszym i najbardziej tajemniczym z jezior, powstało słynne zdjęcie góry, które trafiło na banknot 1000 yen. Woda jest tam tak czysta, że w bezwietrzne dni można pomylić odbicie z rzeczywistością.
Wioski rozrzucone wśród pagórków mają coś z atmosfery świata zapomnianego przez czas. W drewnianych domach wciąż pali się w piecach na drewno, w ogrodach kwitną śliwy, a niedługo też - pierwsze wiśnie. Wśród gałęzi na obrzeżach lasów przemykają japońskie makaki, a gdzieniegdzie można dostrzec błysk rudego lisa przemykającego między polami. W lasach wokół jezior królują klony, jodły, dęby i stare buki. Gdy przyjdzie jesień, góra i jej okolice płoną czerwienią i złotem – ale teraz, gdy stoimy tu wczesną wiosną, liście dopiero zaczynają nabierać barwy soczystej zieleni. Powietrze pachnie żywicą. Czasem w koronach drzew słychać krakanie kruków albo stukot dzięcioła. Żaby rechoczą w rowach irygacyjnych, którymi spływa woda z górskich strumieni. Choć jeszcze nie rozpoczęliśmy wspinaczki, jesteśmy już w królestwie natury – w miejscu, gdzie żywioły są blisko i gdzie wszystko ma swoje miejsce.
Tuż obok zaczyna się to, co najważniejsze – duchowy próg. Świątynia Fujisan Hongū Sengen Taisha (富士山本宮浅間大社), główny ośrodek kultu góry Fuji, stoi tu od wieków jako strażnik, jako przewodnik i jako brama do świata sacrum. To stąd wyruszali dawni pielgrzymi, ubrani w białe szaty, z modlitwą na ustach i kijem w dłoni. My też, tak samo jak niegdyś Bashō zaczniemy naszą wędrówkę wzwyż świętej Fuji od tego zacisznego miejsca. Sama świątynia została założona w 806 roku i poświęcona jest Konohanasakuya-hime – bogini góry i wiosennego kwiecia (może ją dziś spotkamy?). Wokół niej rosną potężne sugi (杉 – kryptomeria japońska), niektóre liczą sobie ponad tysiąc lat. Obok świątyni płynie strumień, z którego pielgrzymi czerpią wodę do rytualnego obmycia rąk. Wciąż można tu zobaczyć modlących się ludzi, zapach kadzideł unosi się w powietrzu, a czerwone torii prowadzą dalej, ku ścieżce w górę.
Stoimy zatem u progu – między światem ludzi a światem istot, które czają się gdzieś powyżej. Jeszcze ich nie widzimy. Ale wiemy, że są. W każdej dolinie, pod każdą skałą, wśród korzeni drzew i tafli jezior. To jest właśnie esencja shintoizmu – jeśli kiedykolwiek zastanawiałaś/eś się, czym on tak naprawdę jest. Góra Fuji zaczyna się właśnie tutaj – wśród dźwięków dzwonków, śpiewu ptaków i milczącego cienia starych sugi. Dalej zaczyna się szlak. Ruszajmy!
Wciąż jesteśmy u stóp góry, a poranne światło, delikatne jak powiew wiatru nad wodą, rozlewa się po dachach świątyni i odbija w oczkach kałuż między kamieniami. Słońce dopiero zaczyna przedzierać się przez mgłę, która ślizga się po ziemi jak duch szukający ciała, którego już nie ma. Wczesna wiosna pachnie wiatrem znad jeziora i różowawymi pąkami ume (śliwy). Jest cicho – ale to nie pustka. To cisza, w której kryje się coś więcej. Coś, co nie daje się zobaczyć na pierwszy rzut oka.
Zza drewnianego filara świątyni Fujisan Hongū Sengen Taisha wychodzi starzec w białych szatach. Nosi na głowie prostą czapkę typu eboshi, w rękach trzyma laskę zakończoną metalowym pierścieniem – dźwięczy lekko przy każdym kroku. Kłania się uprzejmie i zaprasza nas do siebie, wskazując ławkę pod kwitnącym krzewem tsubaki (椿 – kamelii). — Jesteście tu po raz pierwszy? — pyta, nie czekając na odpowiedź. — Góra Fuji nie zaczyna się na ścieżce. Zaczyna się w historii. A ta historia jest starsza niż jakikolwiek przewodnik.
Kapłan opowiada, że zanim powstała góra, była kobieta – Konohanasakuya-hime (木花咲耶姫), bogini kwiatów wiśni, życia i ognia. Córka boga gór Ōyamatsumi i żona Ninigi, wnuka bogini słońca Amaterasu. Gdy Ninigi posądził ją o zdradę, będąc w ciąży, zamknęła się w chacie i podłożyła ogień, mówiąc, że jeśli dzieci naprawdę są jego, przetrwają płomienie. I tak się stało – z ognia narodziło się trzech synów, a sama Konohanasakuya-hime zyskała status opiekunki życia, płodności i góry Fuji. — Tak, góra jest kobieca — mówi kapłan. — I jak kobieta, potrafi być łagodna, ale też nieprzewidywalna.
Podczas gdy kapłan mówi, z pobliskiego strumienia dobiega plusk – jakby coś się poruszyło pod powierzchnią. Może to tylko ryba. A może nie. — Tutaj, u podnóża, gdzie jeziora są jak oczy góry, mieszka jeszcze ktoś — mówi dalej. — Ryūjin (龍神), bóg smok wód, władca oceanów i podziemnych źródeł. Niegdyś czczono go w każdej rybackiej wiosce, składano mu ofiary z ryżu i sake. Niektórzy mówią, że to on odpowiada za powstanie jezior Fuji – wdarł się pod ziemię, zostawiając po sobie puste misy, które wypełniły się łzami bogów.
Dalej kapłąn mówi o kappa – małych, żółtawozielonych yōkai, które ponoć zamieszkują rzeki i strumienie w tej okolicy. Ciało mają wilgotne jak żaba, grzbiet pokryty skorupą jak żółw, a na głowie zagłębienie wypełnione wodą – to ich źródło życia (więcej o nich tu: Kappa - twarz japońskiego folkloru i gwiazda wszystkich yōkaiów). Są psotne, niekiedy groźne, ale z natury raczej ciekawskie. Lubią ogórki, zwłaszcza te z wyrytym imieniem ofiarodawcy. Ale największą ich słabością jest etykieta – jeśli skłonisz się głęboko przed kappa, on odwzajemni ukłon… i wyleje przy tym wodę z misy na głowie, tracąc siły. — W dawnych czasach dzieci uczono, by nie zbliżać się do wody bez ochronnego amuletu — mówi kapłan — bo nigdy nie wiesz, czy patrzy na ciebie człowiek, czy kappa.
Zamyślamy się przez chwilę, patrząc na taflę jeziora, w której odbija się święty szczyt. — Niektórzy mówią — kontynuuje — że nad brzegami tych jezior czasem słychać kroki. Ale kiedy się odwrócisz, nikogo tam nie ma. To duchy pielgrzymów, którzy nie ukończyli wędrówki. Ich intencja była czysta, ale ciało nie wytrzymało. Ich tamashii – dusze – nie chcą odejść, dopóki nie osiągną celu. Czasem pomagają – szepczą we śnie którędy iść na szlaku, by było bezpiecznie. Czasem jednak z zazdrości wprowadzają w błąd. Nikt nie wie, które przyniosą wsparcie, a które sprowadzą cię na manowce. Na te nieprzyjazne najczęściej woła się 無縁仏 (muenbotoke) – „dusze bez więzów” – cierpią, bo zginąwszy samotnie na szlaku, nie miały nikogo, kto odprawiłby dla nich rytuał pogrzebowy. Przez to nie mogą opuścić miejsca śmierci – czas nie działa tam, gdzie nie ma pamięci. A te życzliwe, które pomagają z cienia, nazywane bywają 旅人の守り (tabibito no mamori) – opiekunami podróżnych…
Wschodzące słońce odbija się teraz w dzwonie świątynnym. Kapłan milknie. Na chwilę wszystko cichnie – nawet wiatr. — Pamiętajcie — mówi na koniec — na tej górze nigdy nie jesteście sami. Nieważne, jak wysoko wejdziecie.
Skłaniamy się powoli, nisko i z szacunkiem i dziękujemy. Potem ruszamy dalej – między czerwonymi torii, przez mech i kamienie, ku lasom, które czekają na opowieść. Idziemy wyżej!
600–1500 m n. p. m.
Przejście z rozległych podnóży do nieco wyższych partii jest niemal niezauważalne – droga powoli wznosi się, a krajobraz gęstnieje od zieleni. Powietrze staje się chłodniejsze i wilgotniejsze, a pod stopami zmienia się struktura ziemi: miękki humus ustępuje twardej, czarnej powierzchni dawnej lawy. To tutaj, na północno-zachodnich zboczach góry, w 864 roku rozlał się potężny strumień magmy po erupcji w rejonie szczytu. Zatrzymał się dopiero po wielu kilometrach, grzebiąc wioski i pola ryżowe, a po wiekach jego ostygła powierzchnia dała początek jednemu z najsłynniejszych lasów Japonii – Aokigaharze, zwanej Jukai, „Morzem Drzew” lub też – lasem samobójców (o czym więcej piszemy tu: Las Samobójców Aokigahara: Jakich sekretów strzegą milczące drzewa?).
Korzenie drzew chwytają się niestabilnego, porowatego podłoża, które nie przepuszcza wód głębiej – dlatego woda gromadzi się tu w wilgotnych zagłębieniach, tworząc idealne warunki dla mchów i paproci. Na omszałych głazach błyszczą krople rosy, a porosty w odcieniach seledynu i srebra pokrywają kory. Nad wszystkim wznoszą się proste, smukłe pnie sugi – tzw. cedrów japońskich (choć – uwaga – wcale nie są to cedry: prawdziwych cedrów w Japonii nie ma, w rzeczywistości są to kryptomerie japońskie) – i potężnych cyprysów hinoki, których drewno od wieków cenione jest w świątynnej architekturze. W cieniu tych gigantów kryją się młodsze krzewy kamelii i rododendronów, które wczesną wiosną barwią ciemną zieleń soczystymi plamami czerwieni i różu.
Aokigahara jest miejscem bez wiatru – gęsto splątane korony drzew tłumią każdy podmuch, a podłoże pochłania dźwięki. Słychać tylko własne kroki i przypadkowe szelesty, kiedy między liśćmi przemyka rudawy cień lisa. Czasem spod zarośli wyskakuje sarenka nihonjika, by po chwili zniknąć między pniami. Na gałęziach czają się sowy, ich okrągłe oczy połyskują w półmroku, a wysoko nad nami wiewiórki przeskakują z drzewa na drzewo, zostawiając za sobą drobny deszcz suchych igieł.
Na tej wysokości ukryte są też niezwykłe formacje – lodowe jaskinie, takie jak Narusawa Hyōketsu i Fugaku Fūkei (Fugaku Wind Cave – gorąco polecam, jeśli ktoś ma możliwość i akurat zwiedza las samobójców!). Powstały, gdy lawa opływała doliny, pozostawiając puste tunele. W ich wnętrzu panuje chłód nawet w środku lata, a zimą tworzą się lodowe kolumny, które lśnią jak kryształy w słabym świetle latarek. W epoce Edo okoliczni mieszkańcy przechowywali tu jedwabniki i nasiona, wykorzystując naturalną chłodnię, a także wydobywali lód, który trafiał na stoły bogatych kupców w Edo.
Ścieżka prowadzi nas coraz głębiej w ten gęsty, pełen cieni las. Promienie słońca tylko czasem przebijają się przez splątane konary, tworząc na ziemi jasne kręgi, które powoli przesuwają się wraz z biegiem dnia. To przestrzeń, w której geologia, historia i przyroda splecione są tak ściśle, że trudno wyobrazić sobie, iż kiedyś był tu nagi, płonący strumień magmy. Powietrze staje się jednak gęste i dziwnie mroźnie… Coś jest nie tak…
Słońce wciąż jest chyba nisko, choć jego promienie rzadko i z trudem przedzierają się przez gęstą koronę drzew. Jest tu dość ciemno. Aokigahara las ten ma opinię miejsca, gdzie granica między światem żywych a światem zmarłych jest wyjątkowo cienka. W cieniu pni, gdzie światło rzadko dociera do ziemi, podobno błądzą yūrei (幽霊) – duchy ludzi, którzy zginęli tu tragicznie lub odebrali sobie życie. W japońskim wyobrażeniu yūrei często mają białe kimona pogrzebowe, rozpuszczone włosy i brak stóp, a ich obecność zwiastuje nagłe ochłodzenie powietrza. W Aokigaharze mówi się, że ich głosy potrafią przypominać szelest liści lub odległy szept, który każe ci zejść ze szlaku. Niektórzy wieszają w lesie wstążki lub linki, by odnaleźć drogę powrotną – nie tylko z obawy przed zgubieniem się, ale i przed tym, by nie dać się zwabić niechcianym przewodnikom z zaświatów.
W dawnych wierzeniach Japonii (co ja plotę – we współczesnych wierzeniach Japonii – wystarczy spojrzeć na filmy, anime, gry, które tak chętnie sięgają po to szczególne miejsce) yūrei, które zginęły w wyniku samobójstwa, szczególnie w miejscach tak odosobnionych jak Aokigahara, często łączono z kategorią onryō (怨霊) – „mściwych duchów” obarczonych silnym ładunkiem urami (怨 – więcej tu: Urami: przemilczana krzywda, wszechogarniający żal, furia – jakie uczucia wyczytamy ze znaku ”怨”), czyli głębokiej, nieugaszonej urazy. W opowieściach ludowych onryō wracają nie po to, by znaleźć ukojenie, lecz by wyrównać rachunki z tymi, którzy w ich mniemaniu przyczynili się do ich śmierci (albo po prostu ze wszystkimi żywymi) – czasem w sposób bezpośredni, czasem pośredni, poprzez zdradę, odrzucenie lub zaniedbanie. W kontekście Aokigahary oznacza to, że las może być nie tylko miejscem melancholijnego błądzenia dusz, ale i przestrzenią napiętą niewidzialną wrogością, w której niektóre duchy wciąż próbują oddać ból, jaki same otrzymały. To właśnie dlatego w tradycji shintō i buddyjskiej tak wielką wagę przykładano do odpowiednich rytuałów pogrzebowych i modlitw za zmarłych – by przeciąć ten krąg cierpienia i zapobiec powstawaniu onryō.
amobójstwa w tym miejscu, choć dziś niestety wciąż się często zdarzają, mają w tle także element mitologiczno-symboliczny. W kulturze japońskiej od wieków istniało przekonanie, że góry, lasy i odludzia są domeną kakuriyo (隠世) – „ukrytego świata” duchów, bóstw i zmarłych, oddzielonego od utsushiyo (現世) – świata żywych. Aokigahara, z jej lawowym podłożem tłumiącym dźwięk kroków, splątanym gąszczem i niemal nadprzyrodzoną ciszą, idealnie wpasowuje się w ten archetyp „przejścia między światami”. Dla niektórych, zwłaszcza w chwili rozpaczy, wejście w taki las mogło być postrzegane jako symboliczne wkroczenie w krainę śmierci – krok w przestrzeń, z której nie ma powrotu. W starych opowieściach mówi się, że jeśli ktoś umrze tu z własnej ręki, jego dusza może pozostać na zawsze uwięziona między drzewami, błądząc w półmroku i szukając kogoś, kto pomoże jej dokończyć tę ostatnią, niespełnioną podróż.
Nazywana „Lasem Samobójców”, Aokigahara zyskała ten przydomek nie bez powodu. Już w latach 50. XX w. lokalne władze odnotowywały średnio około trzydziestu przypadków śmierci samobójczej rocznie. W kolejnych dekadach liczba ta rosła, osiągając dramatyczne apogeum w 2003 roku, kiedy w lesie znaleziono aż 105 ciał (wydaje się mało? – wyobraź sobie: przez calutki rok odnajdywano w tym lesie martwego człowieka co każde trzy dni) — był to rok rekordowy w historii tego miejsca. W 2010 roku odnotowano około 247 prób odebrania sobie życia, z czego 54 zakończyły się śmiercią. Ostatnie dostępne dane są z 2023 – 235 osób (ale aż 131 osób udało się funkcjonariuszom uratować – Aokigahara jest otoczona bardzo czujnym nadzorem włądz prefektury).
W odpowiedzi na eskalację tragedii władze prefektury Yamanashi oraz lokalna policja wprowadziły szereg środków zaradczych. Organizowane są regularne poszukiwania osób zaginionych, w których biorą udział policjanci, strażacy i wolontariusze, patrolując gęstwinę. Przy wejściach do lasu i w kluczowych miejscach ustawiono tablice z apelami: „Życie to cenny dar od twoich rodziców” czy „Zanim zrobisz krok w dalszą drogę — porozmawiaj z kimś”, mające odwieść zdesperowanych od fatalnej decyzji. W ostatnich latach do tradycyjnych patroli pieszych dołączono również drony, które monitorują teren z powietrza, by szybciej reagować na potencjalne zagrożenia.
Ale my idziemy dalej, przemierzamy mroczne gęstwiny tego pradawnego lasu…
Między starymi drzewami kryje się jednak coś innego, równie niezwykłego – jubokko (樹木子), mityczne drzewo, które rodzi się w miejscach, gdzie niegdyś przelano wiele krwi. Według legend, jego gałęzie kryją ostre ciernie, a jeśli ktoś odważy się zranić pień lub odłamać gałąź, z rany nie popłynie zielony sok, lecz gęsta, czerwona ciecz przypominająca ludzką krew. Choć Aokigahara nie jest miejscem dawnej bitwy, a to drzewo-yōkai zwykle wyrastało właśnie tam – las jest miejscem licznych tragicznych śmierci. Stąd przeświadczenie, że również tutaj mogło wyrosnąć jubokko – skarłowaciałe, pokrzywione, jak psychika ludzi, na których ciałach wyrosło.
Są też w tych górach postacie bardziej dwuznaczne – yamauba lub yamanba (山姥), górskie wiedźmy. Jedne legendy mówią o nich jako o morderczyniach wędrowców, inne – o opiekuńczych staruszkach, które pomagają zagubionym znaleźć drogę lub dają im jedzenie. W sztuce często przedstawia się je z rozwianymi włosami, kijem w dłoni i koszem na plecach, w którym niosą rośliny, grzyby… lub dzieci. Czasem zamieszkują chatki, które pojawiają się w lesie nagle, jakby wyrosły z mchu (są też głębszym archetypem w kulturze japońskiej, który wyraża strach mężczyzn wobec kobiecości – więcej o tym tu: Górska wiedźma Yamanba – kobieca dzikość, która przerażała mężczyzn patriarchatu tradycyjnej Japonii).
A nad wszystkim czuwają tengu (天狗) – skrzydlaci strażnicy gór, z długimi nosami lub ptasimi dziobami. W folklorze bywają zarówno przewodnikami, jak i kusicielami. Potrafią zesłać burzę lub wyprowadzić wędrowca na manowce, ale też nauczyć go sztuk walki czy medytacji (tak jak Minamoto no Yoshitsune w legendzie – więcej w jednym z tekstów w książce "Ukiyo-Japan Tom II"). Najczęściej ukazują się w postaci mnichów yamabushi, z muszelką horagai przewieszoną przez ramię. W rejonie Fuji wierzono, że niektóre z górskich ścieżek były ich „świętymi drogami”, których profanacja mogła ściągnąć gniew.
I tak, idąc cichą, wijącą się wśród pni ścieżką, bacznie rozglądając się na boki – przemierzamy las Aokigahara – miejsce równie straszne, co piękne.
1500–2500 m n.p.m.
Środkowe partie Fuji, rozciągające się na wysokości od mniej więcej 1500 do 2500 metrów, mają zupełnie inny charakter niż zielone, gęste cienie Aokigahary. Im wyżej się wspinamy, tym bardziej las rzednie, aż w końcu ustępuje miejsca surowemu krajobrazowi, w którym dominują nagie, czarne skały i rumowiska lawowe. Powierzchnia bywa tu tak chropowata i poszarpana, że przypomina zamarznięte fale oceanu, zastygłe w ruchu setki lat temu – to efekt wybuchów sprzed wieków, których lawa spływała tędy w niepowstrzymanym biegu, stygnąc powoli na chłodnym górskim powietrzu. W szczelinach i zagłębieniach osadziły się drobne kieszenie gleby, gdzie zdołały zapuścić korzenie nieliczne rośliny odporne na wiatr i mróz: skarłowaciałe sosny czarne (kuromatsu), kępy traw górskich i alpejskie porosty, które nadają skałom zielonkawy lub srebrzysty odcień.
W tej strefie natknąć się można na węże, kruki o lśniących, carnych piórach, a czasem – choć rzadko – na jelenie górskie, które zapuszczają się tu w poszukiwaniu pożywienia. Powietrze jest tu chłodniejsze, bardziej suche, a horyzont poszerza się gwałtownie: w pogodny dzień spojrzenie obejmuje całe pasmo gór Izu, błyszczącą taflę zatoki Suruga i migoczące w oddali dachy miast.
To właśnie tutaj znajdują się słynne piąte stacje – Fujinomiya Trail 5th Station i Yoshida Trail 5th Station – dziś punkty startowe dla większości turystów i pielgrzymów, a dawniej ważne miejsca postoju i modlitwy. W czasach, gdy wejście na Fuji było aktem religijnym, pielgrzymi zatrzymywali się tu, by oczyścić ciało i ducha, ofiarować modlitwy w małych kapliczkach i zebrać siły przed dalszą drogą w strefę „powyżej życia” – tam, gdzie kończy się roślinność, a zaczyna kamienny świat bogów i duchów.
Środkowe partie góry były od stuleci opisywane w literaturze i poezji jako próg między światem ludzkim a boskim. W utworach z epoki Edo pojawia się motyw tej wysokości jako „bramy między światami” (開界の門 - kaikai no mon) – miejsca, gdzie wędrowiec żegna się z codziennością, a każdy krok w górę prowadzi ku transcendencji. Artyści ukiyo-e, tacy jak mistrzowie Katsushika Hokusai czy Utagawa Hiroshige, przedstawiali ten pas zbocza jako kontrastową strefę: ciemne, chropowate rumowiska lawy zderzone z bielą śniegu lub pastelowym blaskiem nieba. W poezji haiku Matsuo Bashō i jego następców, rzadkie karłowate sosny i ostre kamienie stawały się metaforą wytrwałości, surowości życia i czystości intencji pielgrzyma.
W tych wysokościach Fuji nie jest już tylko górą – staje się żywym archiwum historii Japonii. W rumowiskach kryją się warstwy lawy z erupcji datowanych na VIII wiek, okres Heian, a także z potężnego wybuchu w 1707 roku (epoka Edo), którego popiół zasypał pola i dachy odległego Edo. Każdy fragment tej lawowej pustyni to fragment kroniki – zapis gwałtownych chwil, w których góra przemawiała ogniem i dymem, by potem na stulecia znów zamilknąć.
Na wysokości powyżej półtora tysiąca metrów wiatr jest już inny – zimniejszy, przenikliwy, jakby niósł ze sobą echo czegoś, co od wieków krąży nad zboczami Fuji. Dawni pielgrzymi wierzyli, że w tych surowych rejonach można spotkać istoty, które schodzą ze szczytu w czasie burz i nocy bez księżyca. Takimi istotami byli oni (鬼) – demony i potwory o ciałach ludzkich i zwierzęcych cechach, uzbrojone w kolczaste pałki kanabō (金棒 – dosł. „metalowa pałka”). W folklorze często przedstawiano je jako bezwzględnych strażników granic między światami. Niektórzy mówili, że schodzą z wierzchołka, by kusić lub karać tych, którzy wchodzą na górę bez szacunku dla bóstw. W epokach Heian i Kamakura wyobrażano je w malowidłach jako groźne, ale czasem też nawrócone na drogę dobra, gdy ktoś zdołał je przechytrzyć lub wzruszyć swoją pobożnością.
Oni - kanji 鬼 składa się z części oznaczającej „duszę/ducha” (od znaku 匕 i wariantu głowy 儿) oraz elementu przypominającego rogi, co już w samym zapisie sugeruje istotę nadprzyrodzoną i groźną. Dosłownie znak ten oznacza „demon”, „ogr” lub „upiór”, ale w dawnym języku odnosił się też do dusz zmarłych i niewidzialnych bytów, które mogły zarówno szkodzić, jak i chronić ludzi. W mitologii buddyjskiej i shintō oni łączą w sobie cechy chińskich guǐ (鬼) i indyjskich rakszasów, stając się strażnikami piekieł, katami grzeszników i próbą dla wędrowców. W japońskiej sztuce, zwłaszcza w emakimono z epoki Heian, przedstawiano je jako muskularne, rogate istoty o skórze barwy czerwonej, niebieskiej lub czarnej, często ubrane jedynie w tygrysią przepaskę biodrową. Ich kanabō symbolizowało brutalną siłę, której nic nie mogło się oprzeć.
W legendach związanych z Fuji demoniczne oni nie są tylko bezmyślnymi potworami, lecz duchami strażniczymi góry, zamieszkującymi jej wyższe partie i skalne rozpadliny. W starych opowieściach z prowincji Suruga i Kai wspomina się o burzowych nocach, gdy na zboczach widywano ogniste sylwetki, a huk kamiennych lawin mieszał się z dudnieniem kroków – znak, że oni zeszły, by ukarać profanatorów świętych ścieżek. W jednej z zapisanych historii z okresu Edo opowiadano o młodym pielgrzymie (legenda nie zachowała jego imienia), który w rejonie ósmej stacji napotkał rogate bóstwo z kanabō. Demon nie zaatakował od razu – zapytał, czy wędrowiec niesie w sercu szacunek dla góry. Chłopak uklęknął i odmówił modlitwę do Konohanasakuya-hime, bogini Fuji. Wówczas oni uderzył pałką w ziemię, odsłaniając ukrytą pod głazem źródlankę, która ugasiła pragnienie pielgrzyma, zabrakło mu bowiem wody. Legenda ta, znana lokalnym przewodnikom, miała przypominać, że nawet najgroźniejsze siły gór szanują tych, którzy wchodzą na Fuji z czystym sercem.
Wśród kamiennych rumowisk i skręconych konarów można też usłyszeć opowieści o yamajijii (山爺) – starych olbrzymach górskich, z brodami długimi jak korzenie starych drzew sugi. To duchy-przewodnicy, które według podań potrafią jednego wędrowca ochronić, a innego osądzić i zawrócić. W niektórych legendach yamajijii żyli samotnie w górskich jaskiniach, pijąc wodę z lodowatych źródeł i obserwując ścieżki od setek lat. Byli uosobieniem mądrości gór – ich wyroków nie można było podważyć, bo reprezentowali samą wolę natury.
Nie brak tu też śladów kitsune (狐) – lisów, posłańców bóstwa Inari (więcej o nich - jak je widział Hiroshige - przeczytasz w drugim tomie albumó refleksji o ukiyo-e, tu: TOM II). To mistrzowie iluzji, którzy potrafią przybrać postać młodej kobiety, starca, a nawet mnicha. Wędrowcy opowiadali, że w półśnie, zmęczeni marszem i wysokością, widywali rudą postać między skałami. Lisy te miały prowadzić ich do miejsc, których „nie ma na żadnej mapie” – czasem do świętego źródła, czasem do gospody, której nikt nigdy później nie potrafił odnaleźć. W tradycji shintō kitsune były zarówno opiekunami pól ryżowych, jak i żartownisiami, sprawdzającymi, czy człowiek potrafi zachować pokorę.
Na szlaku kitsune może zaprowadzić nas w miejsca olśniewające, magiczne, gdzie znajdziemy wytchnienie, ulgę i luksusy. Ale rzadko kiedy kitsune pomagają z „dobrego serca”. Z takich miejsc, których nie ma na mapie i, których nie da się samodzielnie odnaleźć na szlaku – wielu pielgrzymów nie powróciło wcale. Zatem maszerujmy raźnie wzwyż – i miejmy się na baczności – nie zaufamy kitsune i ich zwodniczym iluzjom!
2500–3200 m n.p.m.
Za nami lasy zmętnych dusz i mściwych onryo, niebezpieczne wąwozy pełne wściekłych demonów oni i iluzje przebiegłych kitsune czyhające na łatwowiernych pielgrzymów. Teraz szlak prowadzi w świat, w którym natura staje się nagle oszczędna i powściągliwa. Wysokość, wiatr i zimno tworzą tu widoczną granicę – za nami zostaje kraina drzew, traw lub choćby porostów, przed nami zaczyna się domena skał, śniegu i ciszy. Pod stopami chrzęści czarna, porowata skała – bazalt, andezyt i pumeks, zastygłe ślady dawnych erupcji. Niektóre języki lawy, widoczne na zboczach, pamiętają wybuch z 864 roku, inne – dramatyczną erupcję Hōei z 1707 r., gdy chmura popiołu spowiła Edo i padała jeszcze kilkaset kilometrów dalej.
Roślinność jest tu nieistniejąca lub w najlepszym razie bardzo skąpa, ograniczona do twardych mchów, porostów i nielicznych karłowatych bylin, które potrafią przetrwać w minimalnej warstwie gleby. Zamiast leśnych ptaków usłyszymy tu skrzek wiatru i czasem – krzyk iwa-taka (岩鷹 – dosł, „skalny jastrząb” - kania czarna), przelatującej nad skalnymi polami. W pogodny dzień można dostrzec drobne jaszczurki nihon tokage (日本蜥蜴 – dosł. „japońska jaszczurka”) wygrzewające się w nasłonecznionych szczelinach lawy. Wiosną i latem, gdy śnieg ustępuje, zbocza na krótko zakwitają kępami alpejskich dzwonków i srebrzystych iwagiku (岩菊 – dosł. „skalna chryzantema”) – roślin o liściach chroniących przed utratą wilgoci.
Tutaj, na granicy świata życia i świata pustki łatwo zrozumieć, dlaczego w dawnych wiekach wierzono, że powyżej tej wysokości zaczyna się domena kami i yōkai. Powietrze jest rozrzedzone, a każdy krok wymaga wysiłku. Wiatr niesie drobiny wulkanicznego pyłu, który osiada na skórze, niczym delikatne przypomnienie, że stoimy na wciąż żywym wulkanie. Pod naszymi stopami – cisza uśpionej góry. Gdzieś głęboko w niej – tętno magmy, które może obudzić się w każdej chwili.
Na tej wysokości, gdzie powietrze jest już rzadkie, a każdy krok odbija się echem w pustce, mogą spotkać istoty, które od wieków strzegą granic między światem ludzi a światem bogów (kami). Gdy nad Fuji gromadzą się ciemne chmury, a wiatr zaczyna zawodzić jak olbrzymi flet, wiemy, że to Fūjin (風神) – bóg wiatru – rozpościera swój wielki worek pełen wichrów. Chwilę później, w huku i błyskach, przybywa jego brat – Raijin (雷神), bóg gromu, otoczony kręgiem bębnów, z których każdy wywołuje grzmot. Ich spotkanie na zboczach góry jest jak pojedynek sił natury – krótkie, gwałtowne, a dla człowieka zawsze przytłaczające.
W japońskich wierzeniach Fūjin i Raijin należą do najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych kami, pojawiających się już w mitach „Kojiki” i „Nihon Shoki”. Mieszkają właśnie, według wielu podań, na szczycie góry Fuji. Przedstawia się ich zwykle jako muskularne bóstwa o dzikich twarzach, unoszące się na chmurach nad krajobrazem – Fūjin z ogromnym workiem na plecach, z którego wypuszcza wichry, Raijin zaś z wieńcem bębnów taiko, w które uderza, aby sprowadzić błyskawice. W kontekście Fuji ich obecność miała wymiar szczególny: starożytni i średniowieczni pielgrzymi widzieli w gwałtownych burzach na zboczach góry przejaw gniewu lub ostrzeżenia tych bogów. W okresach wzmożonej aktywności wulkanicznej uważano, że to właśnie Raijin swoim hukiem i błyskami przebudza uśpione moce Fuji, a Fūjin w ślad za nim zsyła huragany, które potrafiły zdmuchnąć namioty obozowisk. Na malowidłach i zwojach związanych z kultem Fuji pojawiają się oni często razem, jako strażnicy niebiańskiej granicy – ci, którzy decydują, czy człowiek zasłużył, by wspiąć się na święty szczyt.
Jednak nawet gdy burze cichną, nie oznacza to bezpieczeństwa. W ciszy, jaka zapada po gniewie Fūjina i Raijina, śnieg może stać się jeszcze bardziej zdradliwy. W śnieżnych zamieciach, które potrafią nadejść znienacka pojawia się ona - Yuki-onna (雪女) – kobieta śniegu. W bieli swojego kimona stapia się z krajobrazem tak doskonale, że trudno dostrzec jej zbliżającą się sylwetkę. Jej twarz jest piękna i niepokojąco spokojna, a oddech zimny jak ostatni, jaki czujesz przed zamarznięciem. Legenda mówi, że czasem ratuje tych, których uzna za czystego serca, ale częściej zwodzi ich w głębokie zaspy, z których nie ma powrotu.
W folklorze istnieje wiele wersji jej historii. W jednych jest duchem kobiety, która zginęła w zamieci i odtąd błąka się po górach, szukając towarzystwa w śmierci. W innych – jest pradawną istotą, jednym z yōkai, które od wieków zamieszkują śnieżne pustkowia Japonii. Jej spojrzenie potrafi zamrozić krew w żyłach, a dotyk – odebrać życie w jednej chwili. Niekiedy pojawia się przed samotnym wędrowcem i proponuje mu pomoc lub schronienie, prowadząc go jednak coraz głębiej w biały bezkres. Znana jest z tego, że potrafi zmienić się w mgłę lub płatek śniegu, by zniknąć, gdy próbuje się ją pochwycić. Dawne wierzenia mówią, że jeśli ktoś odpowie jej na pytanie o to, czy widział ją wcześniej, wymawiając słowa prawdy, może ujść z życiem – jeśli skłamie, nigdy już nie odnajdzie drogi powrotnej.
Jej wizerunek przeniknął do literatury, teatru i filmu. W opowieściach Lafcadio Hearna, który spopularyzował jej legendę na Zachodzie, Yuki-onna jest zarówno zabójcza, jak i zdolna do łaski – potrafi oszczędzić życie młodzieńca, jeśli wzbudzi w niej współczucie. W sztuce japońskiej przedstawia się ją najczęściej jako smukłą kobietę o długich, czarnych włosach, kontrastujących z bielą śniegu. Jej postać pojawia się w drzeworytach, w obrazach ukiyo-e, a także w kinie – w klasycznym filmie "Kwaidan" Masakiego Kobayashiego, gdzie jej obecność jest równie piękna, co śmiertelna. Na zboczach Fuji opowieści o niej nabierają jeszcze większej mocy – tutaj, gdzie śmierć może nadejść równie szybko z powodu mrozu, co z powodu kroku w złą stronę, spotkanie z Yuki-onna jest ucieleśnieniem bardzo realnego strachu.
Najgroźniejsze jednak bywają nie burze i nie śnieżne zjawy, lecz to, co niewidzialne. Na tej wysokości, gdzie ziemia dotyka nieba, błąkają się reikon (霊魂) – dusze, które nie znalazły drogi do zaświatów. Nie krzyczą, nie straszą – po prostu są. Czasem można poczuć ich obecność w nagłym zamarciu wiatru, w nieuzasadnionym dreszczu, w cieniu przesuwającym się po skałach. Dla jednych są ostrzeżeniem, dla innych – przypomnieniem, że Fuji jest nie tylko górą, ale i bramą do innego świata…
Jest dziwnie. Jest strasznie. Ale też pięknie – widoki, jakie stąd się roztaczają napełniają serce niewysłowioną wdzięcznością za to, że świat jest. A my możemy na niego patrzeć i poczuć go. Nic to jednak – chodźmy dalej, przed nami sam szczyt!
3776 m n.p.m.
Ostatnie kroki przed szczytem prowadzą przez krajobraz, który wydaje się bardziej księżycowy niż ziemski. Pod stopami chrzęści wulkaniczny żwir – drobne, ostre odłamki bazaltu i andezytu, pamiętające ostatnią wielką erupcję. Ciemne skały, pozbawione roślinności, tworzą niemal monochromatyczną mozaikę, przerywaną jedynie plamami rudawych tufów i jasnoszarych pumeksów.
Kiedy wreszcie stajemy na krawędzi krateru, otwiera się przed nami widok zapierający dech – nie tylko z powodu wysokości. Krater, zwany Ōhachi-meguri (お鉢巡り - „Ścieżka ośmiu świątyń”, albo „świątynia wielkiej misy”, w zależności jak na znaki spojrzymy), ma około 780 metrów średnicy i 240 metrów głębokości. Jego wnętrze jest surowe i milczące, ale moumentalne. Świątynia stworzona przez samą naturę, potężna, przerastająca swoim majestatem jakiekolwiek świątynie, które mógłby człowiek zbudować.
Tradycyjnie pielgrzymi po dotarciu na szczyt obchodzili go w pełnym okręgu, zatrzymując się przy małych kapliczkach i znacznikach kierunków, wierząc, że to oczyszcza duszę i zamyka duchowy cykl wędrówki. W pogodny dzień krawędź krateru pozwala spojrzeć jednocześnie na Pacyfik i Morze Japońskie – rzadki przywilej, możliwy tylko w kilku miejscach na archipelagu. I my zatem chodźmy wzdłuż krawędzi krateru – sprawdźmy, co zobaczymy. Lub spotkamy?
Tu, powyżej 3700 metrów, życie biologiczne prawie nie istnieje. Nie ma drzew, krzewów, a nawet mchu – wiatr, mróz i intensywne promieniowanie UV nie pozwalają roślinom zapuścić korzeni. Jedynymi towarzyszami są wędrowcy i, jeśli mamy szczęście, daleki kształt orła krążącego nad stokami. Powietrze jest rzadkie, każdy oddech głębszy, a dźwięki – stłumione, jakby góra pochłaniała wszystkie niepotrzebne odgłosy pozostawiając nam samą esencję. W tej absolutnej ciszy słychać jedynie własne serce i chrzęst kamieni pod stopami. Patrząc na chmury unoszące się setki metrów poniżej, można w pełni poczuć i zrozumieć, dlaczego od wieków uważano te miejsce za granicę światów – zarówno w sensie geograficznym, jak i duchowym.
Na tej wysokości świat już nie jest taki sam. Powietrze staje się cienkie jak mgła, a horyzont wydaje się krzywizną samego nieba. Każdy krok wzdłuż pierścienia krateru jest jak wchodzenie w przestrzeń, w której oddech Ziemi styka się z oddechem kosmosu. Tu, na dachu Japonii, pielgrzymi od wieków składają hołd Konohanasakuya-hime (木花咲耶姫) – bogini kwitnących drzew wiśni, strażniczce góry i symbolowi efemerycznego piękna życia. Jej obecność na szczycie jest jak delikatny zapach kwiatów unoszący się w mroźnym powietrzu – prawie niewyczuwalny, ale zmieniający wszystko. W dawnych kronikach opisywano, jak wznoszono tu modły o pomyślne zbiory, bezpieczne powroty z wojen i narodziny dzieci, wierząc, że uśmiech bogini sprowadza błogosławieństwo.
Lecz Konohanasakuya-hime nie jest tu sama. W krystalicznym chłodzie rozrzedzonego powietrza można poczuć obecność kami nieba – bóstw światła, ładu i gwiezdnych szlaków. W shintō wierzy się, że powyżej chmur rozciąga się sfera takama no hara (高天原) – Wysokiej Równiny Niebios – krainy, w której mieszkają najważniejsi bogowie Japonii. Wędrówka po pierścieniu krateru staje się więc symboliczną procesją po granicy tego niebiańskiego świata. Kiedy promienie słońca odbijają się od czarnego pumeksu i zastygłej lawy, a cienie naszych sylwetek padają na chmury daleko poniżej, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest się gościem w pałacu bogów.
Folklor Fuji opowiada także, że tu, na najwyższych skałach, w bezwietrzne noce pojawiają się świetliste istoty przypominające ludzkie postacie, z twarzami rozmytymi jak w odbiciu w wodzie. Jedni nazywają je posłańcami Konohanasakuya-hime, inni widzą w nich wędrowców, którzy nigdy nie zeszli z góry – wybranych przez kami, aby pilnowali jej świętości. Dla dawnych pielgrzymów te opowieści nie były jedynie bajkami. W ich oczach Fuji była żywym bytem, a szczyt – miejscem, w którym ziemska podróż zamienia się w duchową pielgrzymkę poza czas.
Stojąc tu – czujemy realność tych opowieści. Jesteśmy u progu boskiego pałacu kami…
Tak kończy się nasza droga. Od pierwszego brzasku u podnóża góry, kiedy w ciszy świątynnego dziedzińca kapłan żegnał nas błogosławieństwem, przez gęste, mroczne lasy Aokigahary, gdzie cienie przeszłości i duchy tych, którzy wybrali wieczne milczenie, splatają się z korzeniami drzew; od tamtych mrocznych miejsc po pełne światła przełęcze, świątynie i stacje, po spotkania z bóstwami i legendami – Konohanasakuya-hime, kami nieba, opowieściami dawnych pielgrzymów. Wszystko to było jak bukiet, w którym każdy kwiat niósł własne piękno i własny cień składając się na całość, jaką jest ta święta japońska góra. Góra Fuji nie jest jednym widokiem na pocztówce – jest właśnie mozaiką pięknych pejzaży, surowych krajobrazów i splotem niezliczonych legend, wierzeń i stworzeń. Dopiero zakosztowawszy tego wszystkiego – możemy powiedzieć, że dotknęliśmy esencji góry Fuji. Wszystko, co wcześniej znaliśmy, to ledwie obrazek, ledwie pocztówka i wpis encyklopedyczny.
Widzieliśmy już bóstwo niebios i góry - a jednak - ostatnie spotkanie jeszcze przed nami. Stoi tu tylko jedna postać – ta, której twarz znasz od zawsze, ale której spojrzenie bywało ci nieraz obce. Na tej wysokości, ponad chmurami, ponad zawieruchą życia, w miejscu, gdzie milkną wszystkie głosy, także twój, pozostajesz sam. Nie ma już opowieści, które mogłyby cię rozproszyć, ani legend, za którymi można się schować. Jest tylko ‘ja’ i bezkresne niebo – tak samo nieprzeniknione, jak własne wnętrze. Ostatecznym spotkaniem na szczycie góry Fuji jest spotkanie – z samym sobą.
Japońska tradycja od wieków wiedziała, że wędrówka ku czemuś świętemu jest w istocie wędrówką ku samemu sobie. To dlatego góry są tu traktowane jak żywe kami – bo w ich ciszy można usłyszeć ten najtrudniejszy głos: własny. Stojąc u progu pałacu bogów, odkrywamy, że całe piękno i groza tej drogi prowadziły do jednego momentu – spotkania z prawdą, którą nosiliśmy od zawsze. I może w tym jest cała istota każdej wspinaczki: aby zejść w dół, ale już jako ktoś inny, kto na szczycie zobaczył nie tylko horyzont, lecz samego siebie.
Jeśli podobał Ci się ten tekst, być może polubisz też dłuższe prace autora:
- książka "Silne kobiety Japonii"
- albumy refleksji o japońskiej sztuce ukiyo-e "Ukiyo-Japan" Tom I i Tom II:
Sprawdź podobne artykuły:
Co naprawdę oznacza „Fuji” – jakie tajemnice skrywa ta japońska święta góra i językoznawczy sfinks?
Hokusai: Mistrz, który szukając perfekcji ukoił ból życiowych tragedii
Z mistrzem Hokusaiem przez osiem wodospadów Japonii
Grzmiąca cisza wodospadu: Hiroshi Senju i sztuka na krańcu poznania
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!