— Lafcadio Hearn, Z głębi Wschodu: Rozmyślania i studia o Nowej Japonii
Jak dla wielu osób w naszym pokoleniu, dla mnie Japonia zaczęła się we wczesnym dzieciństwie od anime (najpierw Polonia 1, potem Dragon Ball i Studio Ghibli) oraz gier video. Pierwszym jednak kontaktem spoza sfery popkultury był dla mnie „Kwaidan” Lafcadio Hearna. Książka pełna mrocznych, tajemniczych opowieści o duchach, niezmiernie japońska, początkowo dość obca, ale fascynująca. Dziś już wiem, że nie była to tylko książka o duchach.
Autorem tego dzieła był człowiek, który długo szukał miejsca dla siebie na świecie. Lafcadio Hearn – syn Greczynki i Irlandczyka. Porzucony przez matkę w wieku czterech lat, przez ojca w wieku siedmiu, mały Lafcadio wyrastał pod opieką surowej prababki i ciotek. Jego świat wypełniały cisza, strach i książki. W wieku kilkunastu lat w wyniku wypadku stracił wzrok w lewym oku, a zbyt wielkie obciążenie sprawiło, że drugie zaczęło groteskowo wybrzuszać się na zewnątrz. Ta niepełnosprawność uczyniła go jeszcze bardziej wyobcowanym. Żył wśród cieni – dosłownie i metaforycznie. Nigdzie w Europie nie znalazł dla siebie miejsca – wyjechał jako wagabunda bez grosza przy sobie do Ameryki i został reporterem. Nie pisał o wydarzeniach kulturalnych, polityce, sławach – jego teksty dotyczyła świata złamanego, brudnego, na marginesie - pisał o prostytutkach, grabarzach i obłąkanych. Samotny, biedny, dziwny – jakby od zawsze przygotowywał się do życia w świecie duchów.
Kiedy Lafcadio Hearn postawił stopę na japońskiej ziemi w 1890 roku, miał już za sobą kilka żyć. Znał ból odrzucenia, zapach martwego ciała, gorzką rzeczywistość Nowego Orleanu i upokorzenia imigranta bez nazwiska. A jednak Japonia – nieznana, zagadkowa, osobliwa – uderzyła go jak zapach kwiatu, który zna się z dzieciństwa, choć nigdy się go nie widziało. Pierwszy dzień na Wschodzie – jak zatytułował później swoje wspomnienie – był dla niego przejściem nie tylko geograficznym, ale egzystencjalnym. Przypłynął do Yokohamy jako człowiek, który już przestał wierzyć w miejsce dla siebie na świecie. A jednak… coś w nim natychmiast zadrżało. Przyjrzyjmy się bliżej…
Życie Lafcadio Hearna rozpoczęło się na skraju kontynentów i kultur – urodził się na greckiej wyspie Leukas (Leukada), dziecko Irlandczyka i Greczynki. Ten pozornie egzotyczny początek nie zwiastował jednak bajkowego dzieciństwa. Przeciwnie – już od najmłodszych lat przyszło mu doświadczyć głębokiego osamotnienia i odrzucenia. Porzucony przez matkę w wieku czterech lat, widujący ojca jedynie sporadycznie, którego ostatecznie nigdy więcej nie spotkał po siódmym roku życia, mały Lafcadio wyrastał pod opieką surowej prababki i ciotek. Jego świat wypełniały cisza, strach i książki. W wieku kilkunastu lat w wyniku wypadku stracił wzrok w lewym oku, a zbyt wielkie obciążenie sprawiło, że drugie zaczęło groteskowo wybrzuszać się na zewnątrz. Ta niepełnosprawność uczyniła go jeszcze bardziej wyobcowanym – ale też, być może, pogłębiła jego szczególną percepcję świata.
To właśnie w tej ciszy i samotności narodziła się jego niezwykła duchowa wrażliwość – zrodzona ze zderzenia bólu fizycznego, braku bliskości i chłodu zachodnioeuropejskiego wychowania. Kluczowym źródłem ukojenia były dla niego greckie mity – zbiory baśni i opowieści o herosach, nimfach i kapryśnych bogach, które odkrył w bibliotece swojej prababki. Mitologia starożytna stała się dla Hearna nie tylko azylem, ale też duchową ojczyzną – w niej znalazł harmonię zmysłowości, piękna i tajemnicy, która na zawsze ukształtowała jego estetykę. To właśnie dlatego jako dorosły z taką łatwością rozpoznał w Japonii echo starożytnej Hellady – świata pełnego bóstw, duchów i subtelnego piękna splecionego z codziennością.
Jednak dzieciństwo Hearna nie było jedynie kontemplacją piękna – to także czas, w którym narodziła się jego obsesja na punkcie śmierci, grozy i zjawisk nadprzyrodzonych. Lęki nocne, wyobrażenia duchów, które nawiedzały go jako dziecko, i brutalne wychowanie doprowadziły do tego, że związek między światem żywych i umarłych stał się jednym z najważniejszych tematów jego twórczości. Jak sam później pisał, bał się duchów bardziej niż chłosty – ponieważ je widział.
W dorosłym życiu Hearn rozwinął własną filozofię duszy, opartą na wpływach buddyjskich i ewolucjonistycznych, w której kluczową rolę odgrywała pamięć – nie ta osobista, lecz świadomość transgeneracyjna. Pod wpływem Herberta Spencera zaczął postrzegać jednostkę jako złożoną z trylionów komórek, w których ukryte są wspomnienia przeszłych żyć. Ten pogląd, który określał mianem pamięci komórkowej (organic memory), głosił, że nasze myśli, uczucia i reakcje są echem doświadczeń poprzednich pokoleń, zapisanych w strukturze biologicznej (odległe echa pewnej wariacji na ten temat znajdziesz tu: „Parasite Eve” – Mitochondrialna Ewa w japońskiej opowieści o buncie ciała). Według Hearna, „dusza” nie jest czymś stałym – to raczej dynamiczna sieć przodków, duchów i impulsów sprzed wieków, która chwilowo zespala się w naszym ciele, by z czasem się rozpaść i przybrać nową formę. W tym sensie, już jako dziecko, Hearn nie tyle żył w świecie duchów, co był ich współczesnym ogniwem – istotą splecioną z niezliczonych fragmentów poprzedzających istnień.
Zanim Lafcadio Hearn stał się japońskim duchem w ciele europejskiego wagabundy, był biednym, samotnym przybyszem w Nowym Świecie – bez pieniędzy, bez planu, za to z nieugaszonym głodem poznania wszystkiego, co inne, dziwne, nieoswojone. Był jak poeta wyrzucony na bruk – z jednym okiem, rozszarpanym dzieciństwem i duszą przepaloną przez zbyt wczesne zetknięcie z brzydotą życia. W Nowym Orleanie i Cincinnati – dwóch brudnych, pulsujących miastach dziewiętnastowiecznej Ameryki – zaczęła się jego wielka inicjacja.
To właśnie tam Hearn staje się kimś więcej niż tylko bezdomnym intelektualistą – staje się pisarzem. A raczej: kimś, kto przez pisanie przestaje powoli umierać. Pracując jako reporter, nie pisze o tym, co wielkie i prestiżowe. Nie interesują go pałace, ani politycy. Schodzi do kanałów, do zaułków, na rynsztoki – rozmawia z grabarzami, prostytutkami, rzeźnikami, włóczęgami i spirytystami. Jest przy egzekucjach, opisuje rozkład zwłok, wchodzi do spelun i domów wariatów. Szuka, dotyka, chłonie. Nie z obrzydzeniem – z fascynacją. Jak romantyk patrzący w otchłań i mówiący: „oto gdzie drzemie prawdziwe piękno”.
To właśnie wtedy rodzi się jego obsesja na punkcie grozy, śmierci, melancholii. To wtedy dowiaduje się, że najgłębsze poruszenia serca budzą się nie w świetle dnia, ale w blasku świec na nocnym cmentarzu. I że jedynie ci, którzy cierpieli, potrafią mówić prawdę o świecie. Hearn nie upiększa rzeczywistości – ale też nie odwraca od niej wzroku. Jego opisy są intensywnie zmysłowe. Potrafi pisać o dźwięku tłuczonego szkła tak, jak inny pisałby o Chopinie.
Dla Hearna pisanie staje się formą terapii, a może i religii. Jest romantykiem, który znalazł swoje świątynie w rzeźniach i swoich proroków w zakładach pogrzebowych. W listach do przyjaciół pisze, że oddał się „religii egzotyczności” – wszystkiemu, co inne, co nie pasuje, co odrzucone. Egzotyka nie oznacza jednak dla niego podróży po świecie, ale podróże w głąb tego, co społeczeństwo spycha na margines. Tam właśnie – w grotesce, w deformacji, w szeptach obłąkanych – słyszy prawdziwą melodię istnienia.
Nie bez powodu jego styl pisania od początku uderzał w coś głębszego niż zwykłe reporterstwo. On nie opisywał – on dotykał tematu. Język był dla niego przedłużeniem skóry. Każde słowo musiało mieć temperaturę, kolor, zapach. Każda metafora musiała prowadzić nie tylko do zrozumienia, ale do czucia. Jego eseje przypominały liturgie, jego listy – fragmenty wewnętrznego dziennika duszy. Pisał: „słowa mają twarze, gesty, maniery. Czasem są nieczytelne, ale to nie ma znaczenia. Ich cienie są piękniejsze niż ich znaczenia” (The Life and Letters of Lafcadio Hearn, Vol. II).
W ten sposób rodzi się Hearn, jakiego zapamiętamy – nie jako korespondenta, ale jako poetę rzeczy niewidocznych. Przez język, przez wykluczenie i przez uważność wobec tego, co pomijane, przygotowuje się nieświadomie do swego najważniejszego spotkania – z Japonią. Bo zanim jeszcze postawił stopę w Yokohamie, był już gotów – nie jako turysta, lecz jako niespokojny, ale ciekawski duch.
Kiedy Lafcadio Hearn postawił stopę na japońskiej ziemi w 1890 roku, miał już za sobą kilka żyć. Znał ból odrzucenia, zapach martwego ciała, gorzką rzeczywistość Nowego Orleanu i upokorzenia imigranta bez nazwiska. A jednak Japonia – nieznana, zagadkowa, osobliwa – uderzyła go jak zapach kwiatu, który zna się z dzieciństwa, choć nigdy się go nie widziało. Pierwszy dzień na Wschodzie – jak zatytułował później swoje wspomnienie – był dla niego przejściem nie tylko geograficznym, ale egzystencjalnym. Przypłynął do Yokohamy jako człowiek, który już przestał wierzyć w miejsce dla siebie na świecie. A jednak… coś w nim natychmiast zadrżało.
Zaczął od podróży do Matsue – małego miasta nad Jeziorem Shinji, gdzie czas płynął wolniej, a ludzie witali się z łagodnym uśmiechem. To właśnie tam przeżył swój „miodowy miesiąc z Japonią”, jak później go nazwał. Był zachwycony ciszą, prostotą życia, estetyką każdej miseczki ryżu i każdego kroku gejszy po desce werandy. Jak pisał: „to nie kraj – to marzenie, które jeszcze nie zdążyło się zbudzić”.
Tam też poznał Setsu, córkę samuraja – kobietę cichą, wierną, nie znającą angielskiego. Ich miłość była jak rozmowa dwóch dusz, które nie potrzebują tłumaczenia. Poślubił ją i przyjął jej nazwisko – Koizumi. Japońskie imię, które wybrał – Yakumo, czyli „Osiem Chmur” – pochodziło z poezji mitologicznej, z Kojiki, i symbolizowało tajemnicę i ochronę. Ten gest – przyjęcie imienia, rodu, języka – był nie tylko formalnością. To była duchowa decyzja: „Nie mogłem być Grekiem, nie mogłem być Irlandczykiem, nie byłem w pełni Amerykaninem – ale mogłem być Japończykiem. Przynajmniej tak czułem” (również z listów).
Hearn nie był ślepy na ciemniejsze strony Japonii. Ale to, co zobaczył i pokochał – to nie była egzotyka. To była codzienność: uprzejmość sprzedawczyni herbaty, staranność w pakowaniu zakupów, wdzięk uczniów pochylonych nad kaligrafią. Japonia, jego zdaniem, nie była krainą osobliwości – lecz wspólnotą zbudowaną na dyscyplinie serca. „Każde dziecko tu wie, że nie istnieje samo dla siebie” – pisał – „żyje dla innych: dla przodków, dla rodziny, dla cesarza, dla społeczeństwa”.
Patrzył na Japończyków nie jak kolonizator czy turysta, lecz jak pielgrzym. I dostrzegał coś, czego Zachód – według niego – już dawno się wyrzekł: duchową głębię prostoty. Grzeczność nie była tu formą, lecz wartością. Czystość – nie obsesją, ale rytuałem. Sztuka – nie luksusem, ale powietrzem.
Wszystko to budziło w nim echo innej krainy – Grecji. Ale nie tej z XIX wieku, tylko tej, którą nosił w sercu jako dziecko porzucone przez ojca, karmione opowieściami o nimfach i półbogach. Japonia była dla niego „żywą Grecją”: społeczeństwem, w którym bogowie mieszkają w drzewach i rzekach, a przodkowie czuwają z domowego ołtarza. „To Grecja sprzed tysiąca lat – z bogami, których się nie trzeba bać, ale można kochać” – pisał z zachwytem.
Dzięki Hearnowi uczymy się patrzeć na Japonię nie przez pryzmat egzotyki, lecz przez autentyczne przeżycie. Uczymy się, że kraj to nie tylko język, architektura i kuchnia – ale sposób, w jaki ludzie chodzą, oddychają, uśmiechają się. Hearn nauczył nas, że Japonia to nie miejsce, lecz stan istnienia.
Lafcadio Hearn nie przybył do Japonii jako etnograf ani jako poszukiwacz przygód. Przybył jako wędrowny duch, który całe życie czekał na miejsce, w którym codzienność będzie miała wartość poezji. I właśnie taką Japonię odkrył – Japonię, gdzie każdy dzień był rytuałem, każda czynność – formą sztuki, a każda rzecz – nośnikiem ducha.
W jego oczach życie zwykłych ludzi było sztuką bardziej wyrafinowaną niż wszystko, co widział wcześniej na Zachodzie. Kobieta myjąca warzywa w strumyku z taką gracją, jakby to była ceremonia picia herbaty. Starzec stawiający kadzidło przed portretem zmarłej żony – jakby w milczeniu rozmawiał z innym światem. Papierowy parasol, którego cień układał się na ścianie w sposób, którego nie sposób było zaplanować – a jednak był doskonały.
Hearn widział w tym echo świata, którego Europa już dawno się wyparła – świata harmonii, powściągliwości, subtelności. „Japonia mnie uczy – nie wielkimi ideami, ale delikatnym dotykiem codziennych gestów” – pisał. Jego zdumienie rosło w kontrze do wspomnień z industrialnej Ameryki – hałasu, brudu, maszyn, brutalności codziennego pośpiechu. Zachód, według niego, oszalał na punkcie efektywności, wyrzucając piękno do śmietnika historii.
Tymczasem w Japonii Rei – uprzejmość – nie była tylko ukłonem, ale filozofią. Cisza nie oznaczała pustki, ale głębokie uznanie dla obecności drugiego człowieka. Hearn opisywał to jako mistykę formy, gdzie każdy gest niesie sens. Tak narodziło się jego zrozumienie japońskiego ducha – ducha mono no aware, ulotnego smutku przemijania, który czyni rzeczy piękniejszymi, ponieważ nie trwają wiecznie.
Obok niego kroczyło inne pojęcie: shibui – smak prostoty, surowej elegancji, która nie potrzebuje ozdób, by być zachwycającą. „To, co ciche, jest silniejsze niż to, co krzyczy” – pisał, zafascynowany domami z nieheblowanego drewna, herbatą bez cukru, poezją haiku, która mieściła wszechświat w trzech wersach. Wszystko to jawiło mu się jako estetyczne objawienie: zamiast dodawać – ujmować. Zamiast krzyczeć – szeptać. Zamiast dominować – współistnieć.
Ale Hearn nie tylko opisywał – on słuchał języka. Był zakochany w japońskich słowach, jak zakochuje się poeta: nie tylko w ich znaczeniu, ale w ich cieniu, melodii, opowieści. W listach do Chamberlaina tłumaczył, że dla niego słowa mają „twarze, maniery, gesty… Czasem są nieczytelne, ale to nie ma znaczenia. Ich cienie są piękniejsze niż ich znaczenia”. Dla Hearna język japoński był nieprzezroczystą tkaniną, przez którą prześwitywało coś więcej – duch narodu.
Zachwycały go słowa takie jak:
– omotenashi – gościnność, która nie oczekuje niczego w zamian, a opiera się na wyczuciu potrzeb gościa, zanim zostaną wypowiedziane;
– natsukashii – tęsknota za czymś minionym, ale ciepła, pogodna;
– komorebi – światło słoneczne przesączające się przez liście (więcej o tym tu: 10 japońskich przysłów – inspiracje i nauki ukryte w wiekowych znakach);
– wabi i sabi – niedoskonałość, samotność, cisza, czas – splecione jak mech z kamieniem (więcej o tym tu: Jak nie walczyć z sobą samym na każdym kroku? Wabi Sabi to nie wystrój wnętrz tylko wystrój życia.).
Każde z tych słów było dla niego jak żywa cząstka Japonii – nieprzetłumaczalna w pełni, ale możliwa do odczucia, jak zapach deszczu albo ciepło dłoni. Język, jego zdaniem, był świątynią, w której przechowywano najczulsze aspekty duszy narodu.
I tak Hearn, krok po kroku, dzień po dniu, budował nie tylko swój dom w Japonii – ale i nasze zrozumienie jej kultury. Przez jego oczy, przez jego zmysły, przez jego pisarską duszę uczymy się, że estetyka w Japonii to nie ozdoba życia – to jego fundament.
Dla Lafcadio Hearna Japonia była nie tylko miejscem widzialnym, z drzewami obsypanymi śliwkowym kwieciem i budynkami z pomieszczeniami o niebywałej prostocie wystroju – była też krajem niewidzialnym, utkanym z duchów, wspomnień i impulsów poza zwykłym postrzeganiem. Była rzeczywistością, w której przeszłość wciąż mówiła – i słuchano jej!
Hearn, romantyk do szpiku kości, szukał nie tyle dogmatów, co odczuwalnej prawdy. Dlatego właśnie jego duchowe zanurzenie w japońskich religiach nie miało nic wspólnego z próbą systematycznego zrozumienia doktryn. Zamiast tego odczytywał je jak poezję – czuł, doświadczał, opisywał.
Na swojej drodze odkrył dwie wielkie ścieżki: shinto i buddyzm. Dla Hearna nie były to systemy wykluczające się, ale dwa oddechy tej samej kultury – jeden zakorzeniony w ziemi, drugi w nieskończoności.
Shinto – pierwotny kult Japonii – przemawiał do niego przez gesty, przez dym kadzidła unoszący się w świątyni, przez święte drzewa oplecione liną shimenawa (więcej o nich tu: Głęboka więź między ludźmi a drzewami w kulturze japońskiej i sztuce ukiyo-e), przez lustro w ołtarzu, które nie odbijało twarzy, lecz duszę. W nim Hearn dostrzegł coś, czego brakowało jego własnemu, zracjonalizowanemu światu – żywą więź między człowiekiem a przodkami, między wspólnotą a naturą. Pisał:
„W Shinto, tak jak w wierzeniach starożytnych Greków, śmierć oznaczała nie kres, ale przejście do sfery, skąd przodkowie nadal mogą wpływać na żywych – błogosławić lub karać, patrzeć i pamiętać.”
Na tej duchowej mapie istniały trzy kręgi kultu przodków – domowy, gdzie ołtarzyk butsudan stawał się miejscem codziennej rozmowy z umarłymi; wspólnotowy, gdzie lokalne bóstwa – ujigami – były duszami założycieli i opiekunów danej osady; oraz cesarski, w którym cały naród zwracał się do Amaterasu, boskiej przodkini rodu panującego.
Tę strukturę Hearn rozumiał jako coś więcej niż religię. To była tkanka społeczna. To właśnie duchy łączyły ludzi bardziej niż prawo, bardziej niż polityka. Społeczeństwo japońskie nie było zbiorowiskiem jednostek – było mozaiką pamięci, rytuału i wdzięczności wobec zmarłych.
Ale był też buddyzm – subtelny, melancholijny, pozbawiony boga-stwórcy, otwarty na niepewność i pustkę. Tu Hearn czuł się jak u siebie. Odrzuciwszy katolickie dogmaty i zachodni indywidualizm, odnalazł w buddyjskich naukach wyjaśnienie własnych obsesji – kruchości istnienia, iluzji „ja”, nieskończonego ciągu wcieleń. W buddyzmie, podobnie jak w filozofii Herberta Spencera, dostrzegał ideę, że jednostka to tymczasowe skupisko komórek i wspomnień, które rozproszy się, by narodzić się na nowo – w innej formie, w innym miejscu.
„Czym jest dusza?” – pisał – „To nieskończona złożoność – my wszyscy jesteśmy wieczną mieszaniną fragmentów przeszłych żyć”.
Duchy – w Japonii – nie były straszydłami z powieści gotyckiej. Były częścią życia. Czuwały, uczyły, przypominały. Hearn czuł ich obecność wszędzie – w zardzewiałych dzwonach świątyń, w szeptach dziecięcych pieśni, w zapachu deszczu padającego na kamienny most. Japonia była dla niego krajem nawiedzonym – ale nie przez grozę, lecz przez dobroć przodków, przez cichy dotyk wieczności.
I właśnie tu język stawał się kluczem do zrozumienia tej rzeczywistości. Hearn z fascynacją analizował japońskie słowa, bo wierzył, że język to najczulszy detektor duszy kultury.
– Kami – bóstwo, duch, ale i każde zjawisko natury, które napełnia człowieka czcią. Dla Hearna kami to nie było coś z zewnątrz – to było światło w środku liścia, echo na świątynnym dziedzińcu, mgłą nad górskimi lasami.
– Kagami – lustro – centralny przedmiot w świątyni shinto. Hearn był poruszony, gdy odkrył lingwistyczną subtelność: usuń z tego słowa sylabę ga (oznaczającą „ja”) – a zostaje kami.
– To nie przypadek, pisał. To objawienie. „Usuń ego, a zobaczysz boga”. W tej małej grze językowej kryło się całe przesłanie jego duchowej podróży.
Nie był ani teologiem, ani systematykiem. Nie budował świątyń z pojęć, nie zamykał transcendencji w formułach. A jednak to właśnie Lafcadio Hearn – nie misjonarz, nie antropolog – stał się dla świata Zachodu pierwszym prawdziwym filozofem japońskiej duchowości. Nie dlatego, że ją opisał. Lecz dlatego, że ją poczuł.
I uczynił to nie przez modlitwy, ale przez filozofię. Jednym z najważniejszych impulsów jego duchowego myślenia było spotkanie z dziełem Herberta Spencera, ewolucjonisty, który chciał ogarnąć cały świat – od biologii po społeczeństwo – jedną wielką teorią postępu. Hearn chłonął jego monumentalne System of Synthetic Philosophy z nabożnością większą niż tę, jaką kiedykolwiek czuł do ksiąg świętych.
Spencer nauczył go widzieć człowieka nie jako indywidualność, lecz jako czasowe skupisko komórek. „Jesteśmy tylko przejściowym konglomeratem trylionów żywych jednostek”, pisał Hearn z zachwytem. Komórki, które po śmierci rozpadną się i przejdą do innych form życia – w glebie, w drzewie, w dziecku. To nie tyle reinkarnacja, co wieczny obieg pamięci biologicznej, gdzie każde uczucie i każdy impuls zostawia ślad w tkance świata.
„Każdy z nas to populacja – nieskończona populacja dusz, wspomnień, odruchów sprzed niezliczonych pokoleń” – pisał w eseju Dust, jednym z najbardziej metafizycznych tekstów swojej twórczości. Gdzie indziej dodawał:
„Umysł jest równie złożony z dusz, jak ciało z komórek.”
To właśnie ta wizja – radykalnie niechrześcijańska, bardzo w swej wymowie japońska – pozwoliła mu wejść w duchowy krajobraz Japonii bez moralnej wyższości i pogardy, tak powszechnych w relacjach innych europejskich pisarzy i podróżników. Podczas gdy Sir Ernest Satow wyśmiewał Shinto jako religię dziecinną, a Chamberlain nazywał ją zabobonem, Hearn pisał z czułością:
„To nie racjonalność czyni religię ważną. To jej siła emocjonalna, to że potrafi ukoić, wzruszyć, podnieść.”
W jego oczach duchowość Japonii – niejednoznaczna, bez centralnego dogmatu, płynna jak mgła unosząca się nad buddyjskim ogrodem – była prawdziwa właśnie dlatego, że była estetyczna. Bo nie próbowała być prawdą obiektywną, lecz prawdą przeżywaną.
Hearn widział, że Japończycy nie pytają o „prawdę” w sposób grecki czy chrześcijański – nie pytają „czy to się wydarzyło?”, lecz „czy to porusza?”. W tym duchu pisał o ich podejściu do duchów, do opowieści, do rytuałów:
„Japończyk może nie wierzyć w duchy – a jednak podczas burzliwej nocy zostawia odrobinę sake na parapecie. Nie dla siebie, lecz dla tych, którzy mogą jeszcze pamiętać...”
Zamiast walczyć z iluzją ego, Japończycy ją omijali. Zamiast szukać „ja”, pozwalali się prowadzić przez wspólnotę – żywych i zmarłych. Hearn był tym oczarowany. Uważał, że to ego, ten zachodni, wyolbrzymiony konstrukt, jest źródłem samotności, cierpienia i agresji. I to właśnie ono – jak pisał – powinno zostać usunięte ze zwierciadła, by ujrzeć odbicie boga:
„Usuń ‘ga’ z kagami, a zostanie ci kami.”
W tych językowych grach, w tych emocjonalnych błyskach – Hearn dostrzegał więcej duchowości niż w teologicznych traktatach. Dla niego piękno było formą duchowego poznania. To, co wzrusza, oczyszcza – nawet jeśli nie jest dosłowne. Zresztą, pisał w jednym z listów:
„Nie wierzę w duchy tak, jak nie wierzę w bajki. Ale wierzę w to, co duchy i bajki robią z naszym sercem.”
W tym sensie Japonia, kraj kwaidanów, niedokończonych opowieści i ceremonii, był dla niego nie egzotyką, ale najgłębszym doświadczeniem metafizycznym. Nie szukał „prawdziwej” Japonii – lecz Japonii istniejącej w doświadczeniu. Nie szukał obiektywnej religii – lecz emocji, która każe dziecku skłonić głowę przed portretem babci. I dlatego jego pisarstwo nie jest tylko źródłem wiedzy o Japonii – jest medytacją nad jej duszą.
Dla wielu Europejczyków początków XX wieku Kwaidan było tym, czym dla naszych pokoleń były anime i manga: pierwszym spotkaniem z Japonią, pierwszym tchnieniem z innego świata, które poruszało wyobraźnię. Wydany w 1904 roku zbiór opowieści, którego pełny tytuł brzmi Kwaidan: Stories and Studies of Strange Things, był ostatnim dziełem Lafcadio Hearna i zarazem jego duchowym testatmentem. To nie była tylko książka z duchami — to była książka z duszą.
Hearn pisał ją już jako Koizumi Yakumo, mąż japońskiej kobiety, nauczyciel języka angielskiego w japońskich szkołach, człowiek, który przeszedł na drugą stronę lustra. Ale Kwaidan nie jest jedynie zbiorem strasznych opowieści, jak może sugerować tytuł (archaiczna forma słowa kaidan, czyli opowieść o duchach). To liryczna medytacja o przemijaniu, o czułości wobec tych, którzy odeszli, o pięknie zawartym w strachu, i o duchowym krajobrazie Japonii, w którym granice między życiem a śmiercią nigdy nie były ostre.
Hearn pisał:
„Nie można naprawdę zrozumieć Japonii, jeśli nie wierzy się w duchy.”
I choć rozumiał to na swój, zachodni sposób, to nie próbował jej odczarować, obnażyć ani prześwietlić – przeciwnie, pozwalał jej duchom przemówić własnym głosem.
Opowiadania takie jak Miminashi Hōichi („Hōichi Bez Uszu”), Yuki-Onna („Śnieżna Kobieta”) czy Mujina są dzisiaj klasyką japońskiej kultury grozy. Ale to nie strach czyni je niezapomnianymi. To melancholia. To to, co Japończycy nazywają mono no aware – delikatna świadomość przemijania rzeczy. W Kwaidan duchy nie straszą, lecz przypominają. Nie chcą zemsty – chcą pamięci.
Dla mnie, jako autora i czytelnika, Kwaidan to nie tylko okno na dawną Japonię, ale też osobiste wspomnienia z dzieciństwa, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z Japonią, która nie była anime ani grami video.
W książce Hearn nie narzuca swojej narracji. On zniża głos, klęka przy ognisku i pozwala mówić starcom, mnichom, kobietom, których imion nikt nie pamięta. Ich opowieści tchną chłodem, ale i czułością. To książka, którą najlepiej czytać zimową nocą.
Dziedzictwo Kwaidan jest ogromne. Jego adaptacja filmowa z 1964 roku, w reżyserii Masakiego Kobayashiego, do dziś uważana jest za jedno z arcydzieł światowego kina. Ale większy wpływ Kwaidan miał na coś innego – na sposób, w jaki Zachód zaczął patrzeć na Japonię. Nie jako na kraj samurajów i egzotyki, lecz jako na przestrzeń duchowego rezonansu, gdzie każdy przedmiot i każde wspomnienie ma duszę.
Nie ma drugiego takiego pisarza, który zdołałby równie cicho, a zarazem równie wyraziście stać się pomostem między Japonią a Zachodem. Koizumi Yakumo – dawniej Lafcadio Hearn – nie był tylko tłumaczem opowieści o duchach. Był tłumaczem duszy. Dzięki jego czułemu spojrzeniu, Zachód po raz pierwszy mógł ujrzeć Japonię nie jako egzotyczny spektakl, ale jako żywą, oddychającą przestrzeń duchowości, estetyki i wewnętrznego porządku.
Jego pisma ukształtowały rozwój japonistyki – nie poprzez akademicką systematyczność, lecz przez zmysłową bliskość. Inspirował Yanagitę Kunio, ojca japońskiej etnologii, który w Kwaidan i w Glimpses of Unfamiliar Japan dostrzegł potwierdzenie wartości kultury ludowej. Zachwycał Nagai Kafū, który podobnie jak Hearn szukał „starego Edo” w zmieniającym się Toyio. Dziś echa jego myślenia odnajdziemy u Alana Bootha i Alexa Kerra – współczesnych piewców Japonii znikającej, tej z drewnianych domów, cieni, szeleszczących zasłon i ciszy pogranicza światów.
Ale wpływ Hearna wykraczał daleko poza literaturę. Nim D.T. Suzuki przedstawił Zachodowi zen, nim Alan Watts wprowadził słowo „nirwana” do języka popkultury, Hearn pisał z przejęciem o pustce, jedności, iluzji ego i o duchach, które są bardziej realne niż rzeczy. Nie był ani misjonarzem, ani akademikiem. Był romantycznym obserwatorem, który pojął, że buddyzm i shintō to nie tylko systemy wierzeń, lecz sposoby bycia w świecie – pełne wdzięku, ciszy i pokory.
W epoce, którą nazywamy globalną, jego figura jawi się jako prorocza. Oto człowiek urodzony w Grecji, porzucony przez rodzinę, wychowany w Irlandii i Anglii, który w Ameryce pisał o duchach i prostytutkach, w Martinique opisywał niewolnictwo, a w Japonii – odnalazł dom. I choć przyjął japońskie nazwisko, nigdy nie stracił wewnętrznej bezdomności. Właśnie dlatego stał się uniwersalny.
Koizumi Yakumo to duchowy patron epoki, w której tożsamości się przenikają, a tradycje spotykają na pograniczach języków i kultur. Jak pisał jego biograf:
„Nie należał do Grecji, nie należał do Irlandii, nie należał do Japonii. A jednak należał do wszystkich.”
Niech pozostanie z nami jako ten, który uczy patrzeć – na piękno, na cień, na to, co przemija. I na to, co – choć niewidzialne – trwa.
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!