— Lafcadio Hearn, Z głębi Wschodu: Rozmyślania i studia o Nowej Japonii

Autorem tego dzieła był człowiek, który długo szukał miejsca dla siebie na świecie. Lafcadio Hearn – syn Greczynki i Irlandczyka. Porzucony przez matkę w wieku czterech lat, przez ojca w wieku siedmiu, mały Lafcadio wyrastał pod opieką surowej prababki i ciotek. Jego świat wypełniały cisza, strach i książki. W wieku kilkunastu lat w wyniku wypadku stracił wzrok w lewym oku, a zbyt wielkie obciążenie sprawiło, że drugie zaczęło groteskowo wybrzuszać się na zewnątrz. Ta niepełnosprawność uczyniła go jeszcze bardziej wyobcowanym. Żył wśród cieni – dosłownie i metaforycznie. Nigdzie w Europie nie znalazł dla siebie miejsca – wyjechał jako wagabunda bez grosza przy sobie do Ameryki i został reporterem. Nie pisał o wydarzeniach kulturalnych, polityce, sławach – jego teksty dotyczyła świata złamanego, brudnego, na marginesie - pisał o prostytutkach, grabarzach i obłąkanych. Samotny, biedny, dziwny – jakby od zawsze przygotowywał się do życia w świecie duchów.




W dorosłym życiu Hearn rozwinął własną filozofię duszy, opartą na wpływach buddyjskich i ewolucjonistycznych, w której kluczową rolę odgrywała pamięć – nie ta osobista, lecz świadomość transgeneracyjna. Pod wpływem Herberta Spencera zaczął postrzegać jednostkę jako złożoną z trylionów komórek, w których ukryte są wspomnienia przeszłych żyć. Ten pogląd, który określał mianem pamięci komórkowej (organic memory), głosił, że nasze myśli, uczucia i reakcje są echem doświadczeń poprzednich pokoleń, zapisanych w strukturze biologicznej (odległe echa pewnej wariacji na ten temat znajdziesz tu: „Parasite Eve” – Mitochondrialna Ewa w japońskiej opowieści o buncie ciała). Według Hearna, „dusza” nie jest czymś stałym – to raczej dynamiczna sieć przodków, duchów i impulsów sprzed wieków, która chwilowo zespala się w naszym ciele, by z czasem się rozpaść i przybrać nową formę. W tym sensie, już jako dziecko, Hearn nie tyle żył w świecie duchów, co był ich współczesnym ogniwem – istotą splecioną z niezliczonych fragmentów poprzedzających istnień.



Dla Hearna pisanie staje się formą terapii, a może i religii. Jest romantykiem, który znalazł swoje świątynie w rzeźniach i swoich proroków w zakładach pogrzebowych. W listach do przyjaciół pisze, że oddał się „religii egzotyczności” – wszystkiemu, co inne, co nie pasuje, co odrzucone. Egzotyka nie oznacza jednak dla niego podróży po świecie, ale podróże w głąb tego, co społeczeństwo spycha na margines. Tam właśnie – w grotesce, w deformacji, w szeptach obłąkanych – słyszy prawdziwą melodię istnienia.

W ten sposób rodzi się Hearn, jakiego zapamiętamy – nie jako korespondenta, ale jako poetę rzeczy niewidocznych. Przez język, przez wykluczenie i przez uważność wobec tego, co pomijane, przygotowuje się nieświadomie do swego najważniejszego spotkania – z Japonią. Bo zanim jeszcze postawił stopę w Yokohamie, był już gotów – nie jako turysta, lecz jako niespokojny, ale ciekawski duch.


Tam też poznał Setsu, córkę samuraja – kobietę cichą, wierną, nie znającą angielskiego. Ich miłość była jak rozmowa dwóch dusz, które nie potrzebują tłumaczenia. Poślubił ją i przyjął jej nazwisko – Koizumi. Japońskie imię, które wybrał – Yakumo, czyli „Osiem Chmur” – pochodziło z poezji mitologicznej, z Kojiki, i symbolizowało tajemnicę i ochronę. Ten gest – przyjęcie imienia, rodu, języka – był nie tylko formalnością. To była duchowa decyzja: „Nie mogłem być Grekiem, nie mogłem być Irlandczykiem, nie byłem w pełni Amerykaninem – ale mogłem być Japończykiem. Przynajmniej tak czułem” (również z listów).

Patrzył na Japończyków nie jak kolonizator czy turysta, lecz jak pielgrzym. I dostrzegał coś, czego Zachód – według niego – już dawno się wyrzekł: duchową głębię prostoty. Grzeczność nie była tu formą, lecz wartością. Czystość – nie obsesją, ale rytuałem. Sztuka – nie luksusem, ale powietrzem.

Dzięki Hearnowi uczymy się patrzeć na Japonię nie przez pryzmat egzotyki, lecz przez autentyczne przeżycie. Uczymy się, że kraj to nie tylko język, architektura i kuchnia – ale sposób, w jaki ludzie chodzą, oddychają, uśmiechają się. Hearn nauczył nas, że Japonia to nie miejsce, lecz stan istnienia.

W jego oczach życie zwykłych ludzi było sztuką bardziej wyrafinowaną niż wszystko, co widział wcześniej na Zachodzie. Kobieta myjąca warzywa w strumyku z taką gracją, jakby to była ceremonia picia herbaty. Starzec stawiający kadzidło przed portretem zmarłej żony – jakby w milczeniu rozmawiał z innym światem. Papierowy parasol, którego cień układał się na ścianie w sposób, którego nie sposób było zaplanować – a jednak był doskonały.

Tymczasem w Japonii Rei – uprzejmość – nie była tylko ukłonem, ale filozofią. Cisza nie oznaczała pustki, ale głębokie uznanie dla obecności drugiego człowieka. Hearn opisywał to jako mistykę formy, gdzie każdy gest niesie sens. Tak narodziło się jego zrozumienie japońskiego ducha – ducha mono no aware, ulotnego smutku przemijania, który czyni rzeczy piękniejszymi, ponieważ nie trwają wiecznie.

Ale Hearn nie tylko opisywał – on słuchał języka. Był zakochany w japońskich słowach, jak zakochuje się poeta: nie tylko w ich znaczeniu, ale w ich cieniu, melodii, opowieści. W listach do Chamberlaina tłumaczył, że dla niego słowa mają „twarze, maniery, gesty… Czasem są nieczytelne, ale to nie ma znaczenia. Ich cienie są piękniejsze niż ich znaczenia”. Dla Hearna język japoński był nieprzezroczystą tkaniną, przez którą prześwitywało coś więcej – duch narodu.
Zachwycały go słowa takie jak:

– natsukashii – tęsknota za czymś minionym, ale ciepła, pogodna;
– komorebi – światło słoneczne przesączające się przez liście (więcej o tym tu: 10 japońskich przysłów – inspiracje i nauki ukryte w wiekowych znakach);
– wabi i sabi – niedoskonałość, samotność, cisza, czas – splecione jak mech z kamieniem (więcej o tym tu: Jak nie walczyć z sobą samym na każdym kroku? Wabi Sabi to nie wystrój wnętrz tylko wystrój życia.).
Każde z tych słów było dla niego jak żywa cząstka Japonii – nieprzetłumaczalna w pełni, ale możliwa do odczucia, jak zapach deszczu albo ciepło dłoni. Język, jego zdaniem, był świątynią, w której przechowywano najczulsze aspekty duszy narodu.
I tak Hearn, krok po kroku, dzień po dniu, budował nie tylko swój dom w Japonii – ale i nasze zrozumienie jej kultury. Przez jego oczy, przez jego zmysły, przez jego pisarską duszę uczymy się, że estetyka w Japonii to nie ozdoba życia – to jego fundament.

Hearn, romantyk do szpiku kości, szukał nie tyle dogmatów, co odczuwalnej prawdy. Dlatego właśnie jego duchowe zanurzenie w japońskich religiach nie miało nic wspólnego z próbą systematycznego zrozumienia doktryn. Zamiast tego odczytywał je jak poezję – czuł, doświadczał, opisywał.

Shinto – pierwotny kult Japonii – przemawiał do niego przez gesty, przez dym kadzidła unoszący się w świątyni, przez święte drzewa oplecione liną shimenawa (więcej o nich tu: Głęboka więź między ludźmi a drzewami w kulturze japońskiej i sztuce ukiyo-e), przez lustro w ołtarzu, które nie odbijało twarzy, lecz duszę. W nim Hearn dostrzegł coś, czego brakowało jego własnemu, zracjonalizowanemu światu – żywą więź między człowiekiem a przodkami, między wspólnotą a naturą. Pisał:

Na tej duchowej mapie istniały trzy kręgi kultu przodków – domowy, gdzie ołtarzyk butsudan stawał się miejscem codziennej rozmowy z umarłymi; wspólnotowy, gdzie lokalne bóstwa – ujigami – były duszami założycieli i opiekunów danej osady; oraz cesarski, w którym cały naród zwracał się do Amaterasu, boskiej przodkini rodu panującego.

Ale był też buddyzm – subtelny, melancholijny, pozbawiony boga-stwórcy, otwarty na niepewność i pustkę. Tu Hearn czuł się jak u siebie. Odrzuciwszy katolickie dogmaty i zachodni indywidualizm, odnalazł w buddyjskich naukach wyjaśnienie własnych obsesji – kruchości istnienia, iluzji „ja”, nieskończonego ciągu wcieleń. W buddyzmie, podobnie jak w filozofii Herberta Spencera, dostrzegał ideę, że jednostka to tymczasowe skupisko komórek i wspomnień, które rozproszy się, by narodzić się na nowo – w innej formie, w innym miejscu.
„Czym jest dusza?” – pisał – „To nieskończona złożoność – my wszyscy jesteśmy wieczną mieszaniną fragmentów przeszłych żyć”.
Duchy – w Japonii – nie były straszydłami z powieści gotyckiej. Były częścią życia. Czuwały, uczyły, przypominały. Hearn czuł ich obecność wszędzie – w zardzewiałych dzwonach świątyń, w szeptach dziecięcych pieśni, w zapachu deszczu padającego na kamienny most. Japonia była dla niego krajem nawiedzonym – ale nie przez grozę, lecz przez dobroć przodków, przez cichy dotyk wieczności.

– Kami – bóstwo, duch, ale i każde zjawisko natury, które napełnia człowieka czcią. Dla Hearna kami to nie było coś z zewnątrz – to było światło w środku liścia, echo na świątynnym dziedzińcu, mgłą nad górskimi lasami.
– Kagami – lustro – centralny przedmiot w świątyni shinto. Hearn był poruszony, gdy odkrył lingwistyczną subtelność: usuń z tego słowa sylabę ga (oznaczającą „ja”) – a zostaje kami.
– To nie przypadek, pisał. To objawienie. „Usuń ego, a zobaczysz boga”. W tej małej grze językowej kryło się całe przesłanie jego duchowej podróży.

I uczynił to nie przez modlitwy, ale przez filozofię. Jednym z najważniejszych impulsów jego duchowego myślenia było spotkanie z dziełem Herberta Spencera, ewolucjonisty, który chciał ogarnąć cały świat – od biologii po społeczeństwo – jedną wielką teorią postępu. Hearn chłonął jego monumentalne System of Synthetic Philosophy z nabożnością większą niż tę, jaką kiedykolwiek czuł do ksiąg świętych.
Spencer nauczył go widzieć człowieka nie jako indywidualność, lecz jako czasowe skupisko komórek. „Jesteśmy tylko przejściowym konglomeratem trylionów żywych jednostek”, pisał Hearn z zachwytem. Komórki, które po śmierci rozpadną się i przejdą do innych form życia – w glebie, w drzewie, w dziecku. To nie tyle reinkarnacja, co wieczny obieg pamięci biologicznej, gdzie każde uczucie i każdy impuls zostawia ślad w tkance świata.

„Umysł jest równie złożony z dusz, jak ciało z komórek.”
To właśnie ta wizja – radykalnie niechrześcijańska, bardzo w swej wymowie japońska – pozwoliła mu wejść w duchowy krajobraz Japonii bez moralnej wyższości i pogardy, tak powszechnych w relacjach innych europejskich pisarzy i podróżników. Podczas gdy Sir Ernest Satow wyśmiewał Shinto jako religię dziecinną, a Chamberlain nazywał ją zabobonem, Hearn pisał z czułością:
„To nie racjonalność czyni religię ważną. To jej siła emocjonalna, to że potrafi ukoić, wzruszyć, podnieść.”
W jego oczach duchowość Japonii – niejednoznaczna, bez centralnego dogmatu, płynna jak mgła unosząca się nad buddyjskim ogrodem – była prawdziwa właśnie dlatego, że była estetyczna. Bo nie próbowała być prawdą obiektywną, lecz prawdą przeżywaną.
Hearn widział, że Japończycy nie pytają o „prawdę” w sposób grecki czy chrześcijański – nie pytają „czy to się wydarzyło?”, lecz „czy to porusza?”. W tym duchu pisał o ich podejściu do duchów, do opowieści, do rytuałów:
„Japończyk może nie wierzyć w duchy – a jednak podczas burzliwej nocy zostawia odrobinę sake na parapecie. Nie dla siebie, lecz dla tych, którzy mogą jeszcze pamiętać...”
Zamiast walczyć z iluzją ego, Japończycy ją omijali. Zamiast szukać „ja”, pozwalali się prowadzić przez wspólnotę – żywych i zmarłych. Hearn był tym oczarowany. Uważał, że to ego, ten zachodni, wyolbrzymiony konstrukt, jest źródłem samotności, cierpienia i agresji. I to właśnie ono – jak pisał – powinno zostać usunięte ze zwierciadła, by ujrzeć odbicie boga:

W tych językowych grach, w tych emocjonalnych błyskach – Hearn dostrzegał więcej duchowości niż w teologicznych traktatach. Dla niego piękno było formą duchowego poznania. To, co wzrusza, oczyszcza – nawet jeśli nie jest dosłowne. Zresztą, pisał w jednym z listów:
„Nie wierzę w duchy tak, jak nie wierzę w bajki. Ale wierzę w to, co duchy i bajki robią z naszym sercem.”
W tym sensie Japonia, kraj kwaidanów, niedokończonych opowieści i ceremonii, był dla niego nie egzotyką, ale najgłębszym doświadczeniem metafizycznym. Nie szukał „prawdziwej” Japonii – lecz Japonii istniejącej w doświadczeniu. Nie szukał obiektywnej religii – lecz emocji, która każe dziecku skłonić głowę przed portretem babci. I dlatego jego pisarstwo nie jest tylko źródłem wiedzy o Japonii – jest medytacją nad jej duszą.

Hearn pisał ją już jako Koizumi Yakumo, mąż japońskiej kobiety, nauczyciel języka angielskiego w japońskich szkołach, człowiek, który przeszedł na drugą stronę lustra. Ale Kwaidan nie jest jedynie zbiorem strasznych opowieści, jak może sugerować tytuł (archaiczna forma słowa kaidan, czyli opowieść o duchach). To liryczna medytacja o przemijaniu, o czułości wobec tych, którzy odeszli, o pięknie zawartym w strachu, i o duchowym krajobrazie Japonii, w którym granice między życiem a śmiercią nigdy nie były ostre.

„Nie można naprawdę zrozumieć Japonii, jeśli nie wierzy się w duchy.”
I choć rozumiał to na swój, zachodni sposób, to nie próbował jej odczarować, obnażyć ani prześwietlić – przeciwnie, pozwalał jej duchom przemówić własnym głosem.
Opowiadania takie jak Miminashi Hōichi („Hōichi Bez Uszu”), Yuki-Onna („Śnieżna Kobieta”) czy Mujina są dzisiaj klasyką japońskiej kultury grozy. Ale to nie strach czyni je niezapomnianymi. To melancholia. To to, co Japończycy nazywają mono no aware – delikatna świadomość przemijania rzeczy. W Kwaidan duchy nie straszą, lecz przypominają. Nie chcą zemsty – chcą pamięci.

W książce Hearn nie narzuca swojej narracji. On zniża głos, klęka przy ognisku i pozwala mówić starcom, mnichom, kobietom, których imion nikt nie pamięta. Ich opowieści tchną chłodem, ale i czułością. To książka, którą najlepiej czytać zimową nocą.
Dziedzictwo Kwaidan jest ogromne. Jego adaptacja filmowa z 1964 roku, w reżyserii Masakiego Kobayashiego, do dziś uważana jest za jedno z arcydzieł światowego kina. Ale większy wpływ Kwaidan miał na coś innego – na sposób, w jaki Zachód zaczął patrzeć na Japonię. Nie jako na kraj samurajów i egzotyki, lecz jako na przestrzeń duchowego rezonansu, gdzie każdy przedmiot i każde wspomnienie ma duszę.

Jego pisma ukształtowały rozwój japonistyki – nie poprzez akademicką systematyczność, lecz przez zmysłową bliskość. Inspirował Yanagitę Kunio, ojca japońskiej etnologii, który w Kwaidan i w Glimpses of Unfamiliar Japan dostrzegł potwierdzenie wartości kultury ludowej. Zachwycał Nagai Kafū, który podobnie jak Hearn szukał „starego Edo” w zmieniającym się Toyio. Dziś echa jego myślenia odnajdziemy u Alana Bootha i Alexa Kerra – współczesnych piewców Japonii znikającej, tej z drewnianych domów, cieni, szeleszczących zasłon i ciszy pogranicza światów.


Koizumi Yakumo to duchowy patron epoki, w której tożsamości się przenikają, a tradycje spotykają na pograniczach języków i kultur. Jak pisał jego biograf:
„Nie należał do Grecji, nie należał do Irlandii, nie należał do Japonii. A jednak należał do wszystkich.”
Niech pozostanie z nami jako ten, który uczy patrzeć – na piękno, na cień, na to, co przemija. I na to, co – choć niewidzialne – trwa.
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!