



Moja herbata jest jeszcze gorąca. Para unosi się ku górze, znika pod papierowym lampionem. Przykładam dłonie do czarki – ciepło przenika powoli.
W tym barze łatwo uwierzyć, że Yotsuya wciąż pamięta wszystkie swoje opowieści. Że siedzą tu, w zakamarkach – między cieniem lampionu a mokrą szybą, w ciszy między wypowiedzianymi a niewypowiedzianymi zdaniami. Że wystarczy poczekać, nie spieszyć się, pozwolić wieczorowi dojrzeć jak herbata w czarce.
Czasem to najcichsze miejsca opowiadają najwięcej. Tu zaczniemy słuchać. A jest czego – dawne opowieści tej dzielnicy – Yotsuyi – są liczne i niesamowite…

„Gdzie właściwie jesteśmy?” – to dobry moment, żeby spróbować odpowiedzieć, patrząc na wąską uliczkę Yotsuya Arakichō, gdzie w deszczu czerwone lampiony licznych izakaya kołyszą się lekko na wietrze, a mokre dachy niskich drewnianych domów odbijają światło ulicznych latarni jak rozmazane złote smugi na czarnym lakierze wieczora.
Yotsuya…
Nazwa, która od wieków budzi skojarzenia mroczne, niejasne, złowrogie, ale też czasem ciepłe. W dosłownym brzmieniu – cztery doliny (四谷), choć niektórzy mówią – cztery domy, od czterech herbacianych zajazdów, które znajdowały się niegdyś przy trakcie Kōshū Kaidō, drodze prowadzącej z Edo w stronę dzisiejszej prefektury Yamanashi. Inni mówią o czterech nieckach terenu – Sennichidani, Myōgadani, Sendagaya i Okamidani.
Tutejsza ziemia była kiedyś spokojna, wiejska, oddalona od gwaru Edo. Uprawiano tu warzywa i ryż, a wieczorami z dolin unosiła się mgła, która pachniała mokrą ziemią i żywicą dorodnych sosen z pobliskich lasów. Dopiero w 1634 roku, kiedy zaczęto kopać zewnętrzną fosę zamku Edo, dzielnica zaczęła wchodzić w orbitę miasta. Świątynie przesiedlano tu z różnych stron – a razem z nimi przybywali kapłani, rzemieślnicy, sprzedawcy i ich rodziny.
Master wraca do swojego rytuału polerowania filiżanek. Z radia płynie stary jazz z lat 70., który zastąpił wcześniejsze enka - dokładnie taki, jaki można zazwyczaj usłyszeć w kissatenach.

Dziś Yotsuya to dzielnica o wielu twarzach. Wystarczy wyjść z okolic Arakichō i przejść kilkaset metrów w stronę stacji, by zobaczyć kampus Uniwersytetu Sophia (上智大学 Jōchi Daigaku), jeden z najbardziej prestiżowych w Tokyo. Jego ceglane budynki, kaplica i zielone dziedzińce sprawiają, że przestrzeń wokół wydaje się niemal europejska, choć jednak bardzo japońska.
Obok biegnie linia Chūō, przecinająca całe miasto niczym nerwowe tętno metropolii. A jednak w Yotsuya to tętno jest przyciszone, jak gdyby ktoś nałożył na nie warstwę mgły. W godzinach popołudniowych studenci siedzą na schodach prowadzących do stacji, w dłoniach papierowe kubki z kawą; w tym samym czasie kilka przecznic dalej ktoś otwiera mały warsztat, gdzie naprawia parasole albo ostrzy noże — te rzeczy, które w innych dzielnicach dawno już zniknęły.

Ale Yotsuya to również pamięć o dawnych granicach Edo. Tu, gdzie dziś biegną szerokie drogi i stoją nowoczesne budynki, znajdowała się niegdyś Yotsuya Mitsuke — strażnica i brama kontrolująca wejście do miasta od strony Kōshū Kaidō. Wciąż można odnaleźć fragmenty kamiennego muru i ślady dawnego fosowego zbocza Kanda-gawa, zwłaszcza gdy deszcz odsłania głębię kolorów w kamieniach. W niewielkiej odległości od stacji stoi Sainen-ji, świątynia, w której spoczywa słynny Hattori Hanzō, ninja o twarzy zasłoniętej mgłą legend, a w dzielnicy Arakichō nocą otwierają się mikroskopijne bary z jednym stołem, prowadzone przez ludzi, którzy pamiętają imiona klientów sprzed trzydziestu lat. To jedna z tych części Tokyo, gdzie przeszłość nie zniknęła — tylko usiadła przy niskim stoliku, cicho, tuż obok nas, jak ktoś u siebie, kto nie musi się przedstawiać.
Przesuwam czarkę, zostawiając na lakierze stołu okrągły ślad wilgoci. Tu, w tym kissaten, topografia Yotsuyi staje się czymś więcej niż mapą – jest warstwą pamięci rozłożoną pod naszymi łokciami, pod stopami, pod cieniami papierowych lampionów.
Bo Yotsuya to nie tylko „gdzie”.
To także „jak” i „kiedy”.
To dzielnica pogranicza: między Edo a Tokio, między tym, co żywe, a tym, co pamiętane, między ulicą Shinjuku-dōri pełną samochodów, a maleńkimi zaułkami Arakichō, gdzie noc wciąż pachnie sake, starym drewnem i sekretnymi rozmowami, których nie zapisano w żadnych kronikach.
Deszcz za oknem łagodnieje. Ktoś w barze poprawia krzesło, drewno skrzypi.
A my, siedząc tutaj, dokładnie w tym momencie, powoli dochodzimy do sedna:
Yotsuya nie jest miejscem, które się zwiedza. Yotsuyę się słucha.
I zaraz – jeśli zechcesz – zacznie mówić.

Nie ma jednej, pewnej etymologii — i to właśnie sprawia, że Yotsuya zawsze była miejscem między: między miastem a pustką, między historią a legendą, między codziennością a tym, co trudno nazwać.

W ten sposób cicha wieś zaczęła nabierać miejskiej masy.

W 1657 roku Edo nawiedził wielki pożar Meireki — miasto spłonęło niemal doszczętnie. Ale Yotsuya została oszczędzona. I to właśnie odmieniło los dla tej dzielnicy. Nagle to, co miało być peryferiami, stało się schronieniem. Rozpoczął się napływ ocalałych rodzin, rzemieślników, handlarzy. Wzdłuż ulicy prowadzącej od bramy Yotsuya zaczęły powstawać domy, warsztaty, małe zajazdy, a okolica powoli, uparcie, wchodziła w tkankę Edo.

To dziwny szczegół w historii tej dzielnicy — trochę groteskowy, trochę współczujący — i bardzo Edo.

Na dzielnicy zaczęto szeptać, że nocą niosło się echem dolinami Yotsuyi psie wycie, które przypominało dziwny, ludzki lament — bo przecież psy, podobnie jak ludzie, chciały wrócić do swoich miejsc, swoich dróg, swoich domów.

A jednak — to właśnie te paradoksy wytworzyły charakter Yotsuyi: dzielnicy na pograniczu rozsądku i szaleństwa, troski i okrucieństwa, światła i cienia. Wiele lat później, gdy narodziły się opowieści o duchach, mówiono, że to tutaj ludzkie emocje łatwo przechodzą na drugą stronę — bo próg między światem żywych a światem pamięci był tu zawsze cienki jak papier shōji oświetlony od wewnątrz.
Gdy otworzyły się drzwi baru i wszedł klient, przez chwilę dobiegł mnie z głębi uliczki na zewnątrz dźwięk z sąsiedniego chramu Inari - pojedyncze uderzenia mokrego suzu — małego dzwonka na wietrze — tłumione przez deszcz, jakby ktoś modlił się tam po cichu i tylko dla siebie. Piję kolejny łyk herbaty. Jestem wdzięczny losowi, że mogę tu być i się nie śpieszyć – w Yotsuyi. Stolicy japońskich horrorów…


Są też inne historie, bardziej subtelne, ale przez to może bardziej niepokojące. Mówiono kiedyś, że na Sharikimon-dōri, tej dawnej ulicy domów uciech i niecierpliwych nocy, tuż po deszczu można było spotkać kobietę, która poruszała się cicho, jakby jej stopy nie dotykały ziemi. Znikała równie szybko, jak się pojawiała, a gdy ktoś odważył się poszukać jej śladów, odnajdywał nie odciski sandałów, lecz małe, mokre ślady kocich łap.
Zbyt długie życie, mówiono, potrafi zamienić zwierzę w coś, co przekracza świat ludzi. Yotsuya zna takie przejścia. Podobnie jak tę opowieść o mistrzu miecza, który nocą wracał palankinem i dostrzegł, że z rękawa jego własnego kimona wystaje cienki, rudawy ogon. Palankin zniknął, kobieta zniknęła, noc zniknęła – został tylko strach. Kitsune zawsze uśmiechają się najpierw oczami, można to dostrzec, ale nie wolno słuchać ich kłamliwych słów. Tak kiedyś mawiano na Yotsuyi podobno.
Była też historia cięższa i bardziej pradawna. Pewien ród samurajski przechowywał tu kiedyś hełm Taira no Masakado – buntownika z czasów Heian, którego duch wciąż, jak mówią, nie znalazł spokoju. Pierwszej nocy po przeniesieniu hełmu ściany domu podobno zadrżały, belki jęknęły jak pod ciężarem czegoś niewidzialnego, a psy w okolicy zawyły, jakby widziały to, czego ludzie nie potrafią. Następnego ranka hełm został oddany. Z szacunkiem, bez pytań. Niektóre rzeczy same wiedzą, gdzie powinny być.

W Oiwa Inari zdarza się, że ktoś wbija gwóźdź w święte drzewo, chcąc kogoś przekląć; kora tego drzewa wygląda, jakby pamiętała wiele bólu. W Taisō-ji stoi Król Enma, sędzia umarłych, a obok niego Datsue-ba, stara kobieta, która zdziera z ludzi ubrania – lub skórę – zanim przejdą dalej. Te figury nie są straszne. Straszne jest to, jak spokojnie stoją, czekając na swoją ofiarę.
Za oknem wiatr poruszył shide raz jeszcze. W barze nikt nic nie mówi przez chwilę. Herbata stygnie powoli. Yotsuya nie wymaga wiary w duchy. Wymaga tylko, by przyjąć, że nie wszystko w życiu zostaje domknięte. I że niektóre historie zostają, nawet kiedy ich bohaterów już dawno nie ma.




Właściciel – starszy mężczyzna o dłoniach cienkich i wprawnych – przechowuje na górnej półce drewniane pudełka po ołówkach z epoki Meiji: proste, surowe, bez ozdób, z nieco krzywo odbitymi pieczęciami hurtowników z Kanda. „Robili je tu, niedaleko, kiedy Yotsuya była potęgą przemysłu” – opowiadał, a ja nie umiałem wtedy ocenić – czy to nostalgia, czy co innego.
Praca nigdy nie wygnała duchów Yotsuyi. One tylko przesunęły się w inne zaułki. Z domów herbacianych i chramów do ciemnych dachów, pod daszki sklepików, na pobocza kolejowych torów. Kiedy robotnicy wracali nocą głodni i zmęczeni, mówiono, że czasem widzieli przy drodze postać, której nie powinno tam być, albo słyszeli dzwonek suzu przy pustej bramie chramu. Tu historia nie znika. Tu historia się odkłada. Warstwa po warstwie. I chyba dlatego tak niezwykłe jest tu… po prostu być.

Perspektywa w tym ukiyo-e jest niezwykle niska, tak jakby Hiroshige kazał nam uklęknąć na ubitej, lekko wilgotnej ziemi. Na pierwszym planie widzimy tylne nogi dwóch koni, których kopyta owinięto grubą, żółtawą słomą — umagutsu, praktyczne ochraniacze używane przy dalekich drogach. Z przodu widać stajennego, a raczej też tylko jego nogi; jego zadanie jest proste i powtarzalne: poprawić rzemienie, sprawdzić wiązania, upewnić się, że zwierzęta wytrzymają kolejny etap podróży.
Tuż przed nami leży pięć ciemnych, okrągłych kulek końskiego łajna — wyraźnie, bez wstydu, bez symboliki. Hiroshige nie wygładza rzeczywistości. On pozwala, by Edo pachniało tak, jak pachniało. Dalej, za końmi i postacią stajennego, majaczą zarysy gospody przytraktowej, dachy niskich domów, drzewa, które wyglądają jakby przechodził przez nie chłodny, wilgotny wiatr. To jest Naitō Shinjuku takim, jakim naprawdę było — miejscem przejścia, zmęczenia, codzienności. Mamy więc Yotsuyę z czasów Edo – niezbyt pokaźną, mało niesamowitą, ale za to piękną w swej prostocie.
Naitō Shinjuku było przystankiem przejściowym, miejscem, gdzie prowincja stykała się z Edo, gdzie konie odpoczywały, a podróżni gubili pierwsze złudzenia. W tamtych czasach, w XVIII i XIX wieku, mówiono, że prostytutki tu pracujące „kwitną jak kwiaty w końskim nawozie”. Okrutne porównanie, ale trafne; mówiło o pięknie, które nie rodzi się w luksusie, tylko w codziennym znoju. I o tym, że życie – szczególnie w Yotsuya – nigdy nie było czyste ani wygładzone. Ono zawsze miało krawędzie.
四谷馬糞の花
(Yotsuya bafun no hana)
„kwiat końskiego łajna Yotsuyi”
- 守貞漫稿 (Morisada Mankō), „Encyklopedia obyczajów” autorstwa Kitamury Morisady (lata 1837–1853)

A przecież Yotsuya pojawia się w drzeworytach nie tylko w tym jednym ujęciu. Są przedstawienia Oiwa Inari, gdzie świątynka tonie w cieniu sosny, a płomień lampionu oświetla jedynie fragment drewnianego torii, resztę pozostawiając w domyśle. Są nocne sceny z Arakichō, gdzie wąskie uliczki wiją się między domami jak ścieżki we śnie, a człowiek nigdy nie wie, czy mijający go przechodzień jest człowiekiem czy yōkaiem. I są też obrazy codzienności: podróżni rozciągający nogi pod drogowskazem, handlarze herbaty, dzieci biegnące brzegiem fosy.
To właśnie w tych scenach Yotsuya pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Ani w pełni mroczne, ani w pełni jasne. Zawsze zawieszone pomiędzy. Jak herbata, która właśnie stygnie w naszej czarce. Jak światło lampionu, które drży, ale nie gaśnie. Jak miasto, które pamięta więcej, niż chce powiedzieć.

Ulica jest cicha. Nie opuszczona — tylko taka, która nie musi się narzucać.
Po lewej stronie ciągnie się mur Sainen-ji; noc sprawia, że kamień wygląda, jakby pamiętał każdy krok pielgrzyma i każdy szept zmarłych. Gdzieś dalej, przy skrzyżowaniu Yotsuya San-chōme, czerwony lampion przed małą izakayą odbija w kałuży wstęgę światła, która drży przy każdym przejeżdżającym pociągu Chūō Line. Pociągi jadą tu powoli, jakby też nie chciały niczego obudzić.

Ilekroć wraca się do Yotsuya, ma się wrażenie, że tu wszystko żyje warstwami.
Tu gdzieś w zaułkach wciąż przesuwa się echo Oiwy — nie w krzyku, lecz w delikatnym zawieszeniu ciszy między kolejnymi kroplami deszczu. Tu kot pod latarnią spogląda dłużej, niż kot powinien — jakby pamiętał historię o tym drugim kocie, który kiedyś zmienił postać, mrocznym bakeneko. Tu miko z małego Inari Shrine zamyka furtkę, chowając klucze do drewnianej skrzyneczki, która wygląda, jakby była starsza niż sama ulica.
Legendy nie zniknęły. One po prostu przestały udawać, że są czymś osobnym. W Yotsuya życie i opowieść nie biegną równolegle — są nierozerwalnie ze sobą złączone.
Sprawdź podobne artykuły:
Japońskie duchy przyjęły go do siebie – tułaczka Lafcadio Hearna, autora „Kwaidan”
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!