Nie każda mantra prowadzi do oświecenia. Niektóre prowadzą na pole bitwy. W wyobrażeniach Zachodu buddyzm bywa przystanią spokoju — ścieżką łagodnych słów, medytacji i współczucia. Nie zawsze tak było. W średniowiecznej Japonii miał drugie oblicze: dzikie, bezlitosne, gotowe nieść śmierć równie pewnie jak sutrę. Okres shogunatu Kamakura - wpływy cesarskie słabły, nowa klasa – samuraje – sięgała po władzę, a Japonia spływała krwią – w tym czasie również wiara stała się bronią. Sōhei — "mnisi-żołnierze" — nie byli pasywnymi obrońcami swoich świątyń. Stanowili zorganizowaną, wyszkoloną formację bojową, gotową nie tylko na obronę, ale i na ofensywę. Od dziecka szkolili się w sztukach walki, a także w tym, jak poprzez medytację wprowadzić się w stan całkowitej i absolutnej obojętności wobec brutalnej przemocy (również własnej) oraz zagrożenia życia.
Zbrojny buddyzm – militarna potęga zrodzona ze słabości dworu i siły wiary – był jednym z najbardziej bezlitosnych fenomenów japońskiego średniowiecza. W epoce Kamakury świątynie stały się fortecami, a mnisi – żołnierzami. Klasztory takie jak Enryaku-ji czy Kōfuku-ji gromadziły tysiące uzbrojonych sōhei – wojowników, którzy wchodzili na pole bitwy z pieśnią na ustach proszącą o śmierć dla siebie samego. Co musiał czuć przeciwnik stając naprzeciw żołnierza, który poprzez szkolenie od najmłodszych lat został pozbawiony instynktu przetrwania? Codzienność buddyjskich wojowników poza bitwą była mieszaniną medytacji i manewrów bojowych, kontemplacji śmierci i realnego zabijania.
To nie bajka z anime, ale jedna z kart historii Japonii. Sōhei nie byli wyjątkiem – byli regułą tamtych czasów. Ich militarna dyscyplina, brutalność rytuałów i filozofia śmierci oparta na mushin – czystym, niewzruszonym żadną emocją umysłem w boju – zainspirowały późniejsze pokolenia samurajów i stały się pierwowzorem idei bushidō. Mnich pogrążony w stanie mushin uczył się oczyszczać umysł i koncentrować wyłącznie na chwili obecnej — by skuteczniej walczyć, zabijać bez zawahania i przyjąć śmierć bez lęku — a paradoksalnie, właśnie ta brutalna ideologia stała się duchowym przodkiem tego, co dziś w XXI wieku nazywamy praktyką awareness lub mindfulness. W dzisiejszym artykule opowiemy o tym, jak modlitwa stawała się rozkazem, klasztor – koszarami, a reinkarnacja – strategią długofalowego zwycięstwa. O tym, jak buddyzm w Kamakurze nie szukał oświecenia w spokoju... lecz w dymie płonących świątyń i morzu krwi.
Mgła, jak ciężki dym kadzideł, spływała po zboczach góry. Pachniała drewnem, krwią i popiołem. W głębi lasu, gdzie rosły przekrzywione cedry i omszałe klony, echo niosło niskie, rytmiczne uderzenia bębna taiko. Zbliżało się świt, ale nie było śpiewu ptaków. Tego dnia nikt się nie budził – wszyscy czekali. Na śmierć.
Na kamiennym dziedzińcu świątyni Enryaku-ji, jednej z najpotężniejszych twierdz buddyzmu wschodniej Japonii, zbierała się armia mnichów. Nie było w tym nic ze spokojnej kontemplacji, którą znamy z wizerunków buddyjskich świętych. Twarze mieli napięte, wyżłobione gniewem i ślubami zemsty. Głowy ogolone do skóry, bez żadnej pokory – dla przeciwników miało to być ostrzeżenie, nie znak duchowego wyrzeczenia. Szaty były krótkie, brązowe, często przetarte, związane grubymi pasami ze sznura konopnego. Zamiast juzu (coś w rodzaju buddyjskiego różańca) w dłoniach – naginaty: zakrzywione halabardy, których ostrza lśniły jak języki ognia. Ognia, który będzie podążał wiernie za ich marszem śmierci. Niektórzy mieli na sobie lamelkowe zbroje, inne nosili tylko ochraniacze z bambusa lub skórzane napierśniki splamione starym tłuszczem i rdzawą czerwienią.
Dowódca – shōryō (starszy mnich – stopień słusznie kojarzony bardziej ze stopniem militarnym, niż duchowym)– stał na stopniach świątyni i recytował fragmenty sutry Hanny, jego głos był bardziej jak zew do wojny niż modlitwa. Wokół niego młodsi sōhei – dosłownie "żołnierze-mnisi" (to nie jest wymysł japońskiego anime XXI wieku – taka była średniowieczna Japonia) – unosili sztandary z napisami w sanskrycie, przetykane czarnymi znakami bonji. Na niektórych chorągwiach widniały wizerunki Fudō Myōō – gniewnego bóstwa o płonących oczach, trzymającego miecz i linę do ujarzmiania demonów. Takiego patrona wybrali sobie ci, którzy dziś mieli podpalić dolinę rywali.
Niektórzy mnisi recytowali mantry pod nosem, jakby mieli za chwilę wejść do ognia – i tak właśnie było. Ich wiara nie była ukojeniem, lecz ostrzem. Wierzyli w karmę, ale też w to, że dzisiejsza masakra oczyści ich z win. Jeśli zginą – wrócą jako wojownicy o jeszcze wyższej mocy. Reinkarnacja nie była dla nich karą ani nagrodą, lecz długofalową strategią wojenną i taktyką walki.
Z boku stał młody akolita, jeszcze bez broni, z sutrą owiniętą wokół piersi. Patrzył na to wszystko z podziwem, ale i przerażeniem – wiedział, że dziś jego rola to nosić wiadra z wodą i bandaże, ale jutro już może nie być niczego do opatrywania. Obok niego inny mnich zawieszał na szyi korale juzu, na których wyryto imiona zabitych wrogów, nie świętych. W tym miejscu nawet modlitwa była aktem przemocy.
Z oddali zbliżały się dźwięki rogu musha–buchi – sygnał, że armia z klasztoru rywali, Kōfuku-ji, ruszyła już przez dolinę. Gdy bębny zamilkły, przez chwilę zapanowała cisza, w której można było usłyszeć tylko skrzypienie zbroi i ciche uderzenia pięści o pierś – rytuał oczyszczenia przed mordem.
Sōhei ruszyli. Nie w linii, ale falą – jak potok lawiny w górach. Nieśli ze sobą chorągwie, gniew, doktrynę i ogień. W epoce Kamakury w Japonii, buddyzm szukał oświecenia w kąpieli krwi na polu bitwy.
Krajobraz kultury Japonii u schyłku XII wieku nie przypominał już pięknych pejzaży epoki Heian, malowanych w odcieniach kadzidła, poezji i jedwabiu. Minęły czasy dworskich poetów, kaligrafów zakochanych w ulotności porannej mgły i subtelnych aluzjach w wierszach pisanych do kochanek zza bambusowego parawanu.
Dawna stolica – Heian-kyō, dzisiejsze Kyōto – z wolna dogasała jak papierowa latarnia. Arystokracja, potomkowie dawnych urzędników cesarskich z rodu Fujiwara, traciła znaczenie, zanurzona w ceremonialnym życiu pełnym formy, lecz pozbawionym treści. Ich pałace tonęły w pięknych zapachach, słodkiej bezczynności i niekończących się konkursach poetyckich. Ale gdzieś dalej – w dolinach, w górach, na bezdrożach prowincji – budziła się nowa siła – Japonia samurajów: klany wojowników, którzy mieli wkrótce sięgnąć po władzę – nie z nadania cesarza, ale błogosławieństwem przelewanej na polach bitwy krwi.
To właśnie oni – korzystając z bezsilności dworu, rozgoryczeni niesprawiedliwością, głodni władzy – zaczęli budować nowy porządek. Ich czas nadszedł wraz z wybuchem wojny Gempei (1180–1185), starcia dwóch wielkich rodów: Taira i Minamoto. Bitwy nie były tu eleganckimi potyczkami znanymi z literackich opowieści – to były rzezie w błocie, zasadzki w lasach, noce pełne krzyków i jęków rannych. Łuki, miecze, konni łucznicy, sieci sojuszy i zdrad – wszystko to rozegrało się na scenie, która miała zmienić Japonię na zawsze.
Zwycięzca, Minamoto no Yoritomo, nie wzniósł się na tron cesarski – nie potrzebował tego. W 1192 roku ogłosił się sei-i taishōgunem, "wielkim generałem pacyfikującym barbarzyńców", i ustanowił własny rząd w Kamakurze – mieście oddalonym od Kyōto, skromnym, drewnianym, ale tętniącym nową siłą. Tak powstał pierwszy bakufu – rząd wojskowy, który odtąd miał kształtować Japonię przez wieki. Władza nie należała już do poetów, lecz do ludzi miecza. Od tego czasu, w całej historii Japonii, władza wróci do cesarza już tylko raz, na krótko – dopiero pod koniec XIX wieku.
Codzienność epoki Kamakury nie znała luksusu. Życie samurajów – świeżo pwostałej klasy wojowników – było twarde, proste i brutalne. Domy nie były dekorowane wytwornym jedwabiem, lecz zbrojami i bronią. Mężczyźni nie recytowali poezji przy sake, ale ćwiczyli cięcia katany na słomianych matach i kłodach drzewa. Kobiety nie pisały listów pachnących kadzidłem, lecz zakładały ochronne rękawy i uczyły się używać sztyletu kaiken.
Buddyzm, który wcześniej był domeną intelektualistów i poetów, również musiał się zmienić, by przetrwać. Pojawiły się nowe jego formy – bardziej surowe, bardziej dostępne ludziom walczącym i cierpiącym ból wojny. Zen przyniósł ciszę i dyscyplinę – nie służył ukojeniu, ale ostrzeniu umysłu niczym miecza. Amidyzm, z kolei, dawał nadzieję tym, którzy nie mieli czasu na kontemplację – wystarczyło powtarzać imię Amidy, by dostąpić odrodzenia. Oba nurty trafiły w sam środek duszy epoki: głodnej sensu, ale pozbawionej złudzeń.
Niektóre świątynie stały się twierdzami. Ich mnisi, sōhei, zamienili modlitewne różaniec na łuk i naginatę. Rytuałom towarzyszyła dyscyplina wojskowa, a kazania często brzmiały bardziej jak rozkazy niż przypowieści. Wiara i wojna nie były sprzeczne – były dwiema stronami tej samej walki.
Tak wyglądał świat Kamakury – świat, w którym poezja musiała ustąpić ostrzu, a modlitwa – krzykowi bojowemu. I choć historia zapamięta tę epokę jako początek samurajskiego ładu, był to porządek zrodzony z chaosu, przesiąknięty błotem bitew i żelazem świątynnych dzwonów, które biły nie dla pokoju, lecz dla wojny. Znamy samurajów nie tylko jako wojowników, ale jako filozofów i poetów (patrz tu: 10 faktów o samurajach, które często mylimy: poznajmy prawdziwego człowieka pod tą zbroją oraz tu: Co potrafił samuraj - błyskawiczny zabójca, zdyscyplinowany poeta, wytrwały filozof?). Ale znamy ich z innego okresu – Sengoku i Edo. W czasach Kamakury – byli to zupełnie inni ludzie.
Deszcz spływał strugami po dachach świątyni Enryaku-ji, przycupniętej na zboczach góry Hiei niczym kamienna hydra. Z jej wnętrza nie dochodziły jednak dźwięki sutr ani dźwięczne uderzenia w dzwony. To był inny czas. W głównym pawilonie zgromadziło się kilkudziesięciu mężczyzn — łysych, ubranych w grube, przemoczone szaty, ale każdy z bronią w ręku. Mieli naginaty, długie łuki, czasem długie miecze tachi. Nad nimi nie unosiła się atmosfera kontemplacji — tylko napięcie, jak tuż przed uderzeniem pioruna. Mnisi-wojownicy. Sōhei.
Na zewnątrz czekała kolumna tragarzy z chorągwiami, skrzyniami z prowiantem i posłańcami. Kierunek: Kyoto. Cel: świątynia Kōfuku-ji, rywal, którego należało uciszyć.
Był to schyłek epoki Heian — czas, gdy dwór cesarski tracił realną władzę, a każde z większych wyznań buddyjskich zaczynało przypominać nie tyle duchową wspólnotę, co zbrojne stronnictwo. Dawny buddyzm, pełen wyrafinowanych traktatów i dworskich protekcji, przekształcił się w coś znacznie bardziej brutalnego. W centrum tego zjawiska stały świątynie takie jak Enryaku-ji — ośrodek sekty Tendai — które nie wahały się używać siły w obronie swoich interesów.
Enryaku-ji, założona w VIII wieku na górze Hiei przez Saichō, była nie tylko duchową kolebką japońskiego buddyzmu ezoterycznego, ale z czasem urosła do rangi prawdziwego bastionu potęgi politycznej i militarnej. Podobnie jak Kōfuku-ji — główna świątynia sekty Hossō, związana z potężnym rodem Fujiwara. Te dwie instytucje — obie bogate, wpływowe i uzbrojone — wplątały się w brutalne konflikty zbrojne o wpływy, ziemię i protekcję.
Walki między tymi ośrodkami nie były symboliczne. W 970 roku Kōfuku-ji wysłało oddziały mnichów do stolicy, by zaatakować urzędników nieprzychylnych ich interesom. W odpowiedzi Enryaku-ji rozpoczęło własne marsze do Kyoto, prowadząc demonstracje siły, które często kończyły się krwawo. W roku 1081 Kōfuku-ji zostało niemal doszczętnie spalone przez sōhei z góry Hiei. Tego typu incydenty powtarzały się przez dziesięciolecia.
Sōhei — "mnisi-żołnierze" — nie byli pasywnymi obrońcami swoich świątyń. Stanowili zorganizowaną, wyszkoloną formację bojową, gotową nie tylko na obronę, ale i na ofensywę. Byli wysyłani do walk ulicznych w Kyoto, do tłumienia buntów lub do egzekwowania żądań wobec dworu. Czasem palili klasztory rywali. Czasem blokowali dostawy do stolicy. Ich działania nie różniły się niczym od akcji zbrojnych klanów samurajskich.
Świątynie buddyjskie w schyłkowym okresie Heian posiadały ogromne majątki ziemskie (shōen), były też zwolnione z podatków. Ich wpływy gospodarcze rosły, podobnie jak uzależnienie lokalnych chłopów od ich "duchowej opieki". Jednocześnie, świątynie te pełniły rolę intelektualnych centrów, z którymi wiązali się młodzi mnisi — wielu z nich z rodzin arystokratycznych. W praktyce oznaczało to, że duchowość była ściśle powiązana z rodami politycznymi. Kōfuku-ji wspierał ród Fujiwara, Enryaku-ji zaś szukał sojuszy z Minamoto.
Mnisi-wojownicy nie działali więc w próżni. Wykorzystywali sytuację słabości władzy centralnej, angażując się w konflikty, w których buddyzm był co najwyżej „duchowym tłem”. W rzeczywistości były to wojny o dominację nad prowincjami, nad umysłami wiernych i nad budżetem dworu.
Wizja buddyjskiego mnicha jako istoty łagodnej i ascetycznej traciła na aktualności. Sōhei byli twardzi, brutalni, ale też zdyscyplinowani. Ich orężem była naginata – długa, zakrzywiona broń, idealna do walki w zwartym szyku. Walczyli w prostych pancerzach, często bez ochrony głowy, zbrojni w opaski z wezwaniami Buddy Amidy na czole. Ich rytuały łączyły modlitwę i przemoc – kontemplację i pogardę dla śmierci.
Pod wysokimi dachami świątyń, za bramami zdobionymi rzeźbami smoków i złoconymi inskrypcjami sutr, kryło się nie tyle miejsce kontemplacji, co ufortyfikowana machina wojny oraz akedamia sztuk walki. Klasztory buddyjskie w średniowiecznej Japonii przypominały militarne minipaństwa, gdzie duchowość, taktyka i przemoc były tym samym wyznaniem wiary.
Na szczycie tej struktury stał zasiedziały „opat” (zasu, 座主), który pełnił rolę duchowego przywódcy i feudalnego pana — daimyō z różańcem w jednej dłoni, a pieczęcią w drugiej. Dysponował armią mnichów-żołnierzy (sōhei, 僧兵), których liczba w największych kompleksach, takich jak Enryaku-ji na górze Hiei, sięgała nawet 3–4 tysięcy uzbrojonych i świetnie wyszkolonych wojowników. Pod zasu działali przełożeni oddziałów, mistrzowie szkoleniowi (często wywodzący się z klas samurajskich), oficerowie logistyczni, a także mnisi odpowiedzialni za relacje z arystokracją i dworem cesarskim.
Nie było to życie w duchowym odosobnieniu — to był system quasi-wojskowy, z własnymi koszarami, warsztatami broni, magazynami ryżu i kuźniami.
Chociaż obowiązywały reguły buddyjskie, takie jak zakaz przywiązania do dóbr materialnych, w praktyce mnisi-żołnierze nosili zbroje tatami lub lamelkowe, a u boku – naginaty, yari, łuki yumi lub miecze tachi.
Zakony utrzymywały wewnętrzną dyscyplinę, opartą na systemie nagród i kar. Regularne modlitwy i recytacje sutr przeplatały się z codziennymi ćwiczeniami fizycznymi, patrolami i obserwacją sytuacji politycznej w regionie. Mnisi podlegali kodeksowi zachowania – naruszenie dyscypliny skutkowało karą cielesną, a dezercja mogła zostać potraktowana jako zdrada wobec wiary.
Część klasztorów rozwijała własne szkoły walki, jak np. Hōzōin-ryū, założona przez mnicha Hōzōin In’ei, który opracował techniki walki włócznią o krzyżowym ostrzu – yari w kształcie litery X, przypominającym krzyż buddyjski.
Dzień wojownika-buddy rozpoczynał się o świcie dźwiękiem dzwonu bonshō, po czym następowała medytacja, recytacja sutr (np. Nehan-gyō), a następnie przejście do treningu fizycznego i wojskowego.
Ćwiczono marsze, techniki walki wręcz, taktykę oblężniczą i użycie ognia – niektóre ataki klasztorów obejmowały podpalenia wiosek lub sabotowanie mostów.
Mnisi w czasie pokoju (który był zjawiskiem niezwykle rzadkim) szli z misą po jałmużnę, ale w czasie wojny stawali się rycerzami świętej doktryny – i nierzadko oddawali życie z okrzykiem imienia Buddy.
Centralną postacią ich duchowości nie był łagodny Amitabha, lecz Fudō Myōō (不動明王) – Oświecony Gniewu, trzymający miecz i linę, z twarzą wykrzywioną gniewem, otoczony płomieniami.
Fudō był patronem nieustępliwości, wewnętrznej determinacji i walki z iluzjami — także tymi, które przybierały postać wrogów świątyni. Jego wizerunki wieszano w koszarach mnichów, malowano na sztandarach, a jego bonji (znaki w sanskrycie) wypisywano na zbrojach i hełmach jako talizman ochronny.
Sztandary klasztorne (hata) nie niosły heraldycznych emblematów, lecz fragmenty sutr, najczęściej wersy z Hannya Shingyō lub Shōshin Ge. Uważano, że ich obecność chroni przed ranami i zapewnia dobre odrodzenie.
Przed bitwą odprawiano rytuały ognia gomadō, w których palono tabliczki ofiarne z imionami wrogów. Mnisi pili święconą wodę, recytowali modlitwy z prośbą o śmierć i reinkarnację jako jeszcze potężniejszy wojownik. Podtrzymywali stan braku przywiązania do własnego życia — nie ze względu na pacyfizm, ale by z radością umrzeć w służbie doktrynie.
Niektórzy owijali klatkę piersiową pergaminem z sutrą, niczym duchową zbroją – z nadzieją, że święty tekst zatrzyma ostrze.
W ten sposób klasztory stawały się miejscem, gdzie buddyzm spotykał się z pragmatyką wojny. Ich mieszkańcy byli pół-mnichami, pół-żołnierzami, a ich życie — mieszanką surowej dyscypliny, świętego gniewu i krwawych starć. Śmierć była dla nich nie końcem, tylko przejściem do następnej inkarnacji, gdzie znów będą mogli walczyć na polach bitw.
Gdy klinga przecinała powietrze nad zakrwawionym dziedzińcem klasztoru, nie było w niej gniewu. Nie było też triumfu. Była tylko cisza — pusta jak umysł mnicha, który ją dzierżył. W Japonii średniowiecznej, gdzie buddyzm zlał się z żelazem i ogniem, zrodziła się osobliwa filozofia walki, która nie odrzucała przemocy, lecz ją kontemplowała.
Początkowo buddyzm w Japonii był religią introspekcji, modlitwy i wyzwolenia z kręgu sansary. Jednak w epoce Kamakury, w zetknięciu z rosnącą klasą wojowników, przeszedł radykalną transformację. Zrezygnowano z teologicznych subtelności na rzecz praktyk prostych, surowych i bezpośrednich, które lepiej współgrały z życiem w ciągłym zagrożeniu.
Szkoły Zen (zwłaszcza Rinzai), które rozkwitły w XIII wieku, głosiły nie tyle naukę, ile doświadczenie – przebudzenie (satori) miało być natychmiastowe, intuicyjne, osiągane przez milczenie, paradoksy (kōany), uderzenia kijem i medytację w ruchu.
To właśnie te praktyki przeniknęły do klasztorów zbrojnych i samurajskich szkół. Jak pisał mnich i wojownik Takuan Sōhō (1573–1645) w traktacie Fudōchi Shinmyōroku, "miecz nie myśli – jest narzędziem pustki. Wojownik nie powinien przywiązywać się do życia ani śmierci – wtedy stanie się niepokonany."
Mnisi-żołnierze (sōhei), podobnie jak samuraje, często przed walką praktykowali zazen – siedząc w bezruchu, w ciszy, przez godzinę lub dłużej, wpatrzeni w ścianę lub płomień. Nie szukali uspokojenia – lecz oswojenia ze śmiercią.
W klasztorach, takich jak Mii-dera czy Enryaku-ji, popularna była lektura Shōbōgenzō mistrza Dōgena i recytacja fragmentów Sutr Mahāparinirvāna, opisujących moment śmierci Buddy jako oświecenie poprzez rozpad.Wierzyli, że kto przywiązuje się do życia, ten się waha. A kto się waha – ten ginie bez nadziei na dobrą reinkarnację.
Kluczową ideą tej filozofii walki był stan mushin (無心) – dosłownie „bez umysłu”. To nie tyle brak myślenia, co działanie bez zakłóceń ego, emocji i analizowania. Mushin oznaczało czyste, płynne reagowanie, pozbawione lęku przed śmiercią i pragnienia zwycięstwa. Choć kontekst jest tu zupełnie inny, jest to swego rodzaju pierwowzór tego, co dziś zwiemy „awareness” albo „mindfulness”.
W traktacie Heihō Kadensho Yagyū Munenoriego (ojca założyciela szkoły szermierki Yagyū Shinkage-ryū, która służyła siogunom Tokugawa), znajdziemy słowa:
„Gdy umysł zatrzyma się na ostrzu przeciwnika, zginiesz. Gdy umysł zatrzyma się na twoim własnym ostrzu – także zginiesz. Umysł musi być wolny jak wiatr.”
Te same idee mushin odnajdziemy w życiu mnichów wojowników, którzy śpiewając sutry szli do walki – nie szukali oni zwycięztwa, ale pustki, która nie zna strachu.
Wpływ Zen nie ograniczał się tylko do klasztorów. Gdy w XIII wieku rodziło się Bushidō (choć sama nazwa Bushidō pochodzi dopiero z późniejszego okresu Edo) – „droga wojownika” – to właśnie myśl zen stała się duchową podstawą filozofii samurajów.
Bushidō przyjęło z Zen:
- akceptację śmierci jako wyzwolenia,
- ideę działania bez pragnień (mushin),
- kultywację samotnej praktyki i doskonalenia formy,
- przekonanie, że prawda objawia się przez działanie, a nie słowa.
Zamiast pieśni i modlitw, samuraj miał doskonalić uderzenie miecza jako formę kontemplacji. Jak pisał Yamamoto Tsunetomo w Hagakure:
„Droga wojownika to śmierć. Rozmyślanie nad śmiercią każdego dnia – to czyni życie znośnym.”
Gdy proch zastąpił łuk, a armie daimyo zaczęły rosnąć w liczbach i dyscyplinie, dni niezależnych klasztorów-fortec były policzone. W czasach późnego Muromachi, a szczególnie w okresie Sengoku – stuleciu nieustających wojen –potężni daimyō zaczęli coraz wyraźniej postrzegać sōhei nie jako sprzymierzeńców, lecz zagrożenie (o czym więcej piszemy też w artykule tu: Ikkō-ikki: Buddyjscy mnisi budują fortece i prowadzą chłopów do wojny z władcami Japonii Sengoku).
Władza świątyń, które przez wieki rosły w siłę jak feudalne domeny, zaczęła być systematycznie ograniczana. Ich ziemie były przejmowane, a wpływy w stolicy – rugowane. Kulminacją tej polityki była decyzja jednego człowieka, który postanowił zakończyć erę walecznych mnichów przy pomoc ich własnych argumentów – stali i ognia.
W roku 1571 wielki Oda Nobunaga – daimyo zarówno bezlitosny, jak i nowoczesny – dokonał aktu, który wstrząsnął całą Japonią. Wysłał swoje wojska pod Enryaku-ji – starożytny kompleks świątynny na górze Hiei, kolebkę sōhei, miejsce pełne relikwii i ksiąg, ale też uzbrojonych mnichów, którzy przez stulecia grali podwójną rolę duchownych i watażków. Nie oszczędził nikogo. Według kronik, zginęło 20–30 tysięcy osób – mnisi, nowicjusze, kobiety, dzieci. Płonęły hale modlitewne, dzwony pękały od żaru. Z dymu wzniósł się nowy porządek – feudalna Japonia przyszłych shogunów.
To był koniec epoki zbrojnego buddyzmu.
Dziś sōhei powracają nie w rzeczywistości, ale w legendzie i obrazie. Ikoniczna postać mnicha z ogoloną głową i długą naginatą – wojownika, który łączy medytację z morderczym cięciem – wciąż inspiruje twórców. Pojawia się w filmach Kurosawy, w mandze i anime, na ekranach gier video i w książkach historycznych. To nieprzypadkowe – sōhei ucieleśniają paradoks wojennego mistycyzmu, sprzeczność między modlitwą a przemocą, spokojem a ekstazą bitwy.
Co więcej, echo militarnego buddyzmu pobrzmiewało jeszcze w XX wieku. W ideologii japońskiej armii cesarskiej, w retoryce honoru, bezinteresownego poświęcenia i śmierci jako cnoty – Bushidō i zen znów połączyły się w formę, którą świat poznał z tragicznej strony (o młodych chłopcach wysyłanych na śmierć – kamikaze, tu: Kamikaze – dwa boskie tajfuny życia, jeden ponury wiatr śmierci). Kamikaze nie byli przypadkowym wynalazkiem wojny – byli ideologicznym dziedzictwem epoki sōhei. Ich dusze nie miały lękać się śmierci. Ich umysły miały być puste.
W prochu góry Hiei, między ruinami spłowiałych sutr, zasłuchani w echa wojennych bębnów, odnajdujemy nie tylko historię buddyzmu w Japonii — ale także ostrzeżenie:
że wiara łączy się zadziwiająco dobrze z mieczem.
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!