W sali gimnastycznej jednego z liceów w Saitamie panuje cisza tak gęsta, że słychać jedynie oddechy zawodników. Dwudziestu nastolatków w mundurkach siedzi na tatami w pozycji seiza, dłonie ułożone na kolanach, wzrok wbity w karty. Pośrodku między nimi leży równiutko rozłożonych pięćdziesiąt torifuda — białe prostokąty z zapisanymi hiraganą ostatnimi dwoma wersami tanka, wierszy sprzed tysiąca lat. Na końcu sali recytator unosi głowę i zaczyna śpiewny deklam: „Aki no ta no…” — „Na jesiennych polach…”. To pierwsze sylaby wiersza cesarza Tenjiego z VII wieku. W jednej chwili napięcie eksploduje: dłonie wystrzeliwują z siłą, która nie pasuje do spokoju tej sceny. Karty ślizgają się po matach jak cienkie płatki plastiku, ktoś strąca jedną poza strefę, ktoś inny triumfalnie „odsyła” własną kartę przeciwnikowi. Z boku ktoś dopija butelkę Pocari Sweat, ktoś poprawia rękaw szkolnego mundurka. To XXI wiek. Smartfony czekają w plecakach, a tu, na tatami, rozgrywa się sportowy pojedynek na średniowieczne wiersze.
Aby zrozumieć, co tu się dzieje, trzeba cofnąć się do czasów, gdy Japonia była krajem pałacowych ceremonii, kaligrafii na jedwabiu i intymnych listów przesyłanych w sekrecie między dwojgiem ludzi na cesarskim dworze Heian-kyo. Hyakunin Isshu — 百人一首 („sto osób, po jednej pieśni”) — to antologia stworzona przez Fujiwarę no Teikę około 1235 roku. Sto wierszy tanka, a w nich cały wszechświat: rosa na rękawie kimona, barwa klonów odbita w rzece Tatsuta, smutek miłości niespełnionej, przemijanie młodości, samotność na górskiej ścieżce. W ciągu stuleci stały się fundamentem języka i kultury Japonii.
I właśnie na tej granicy między dawnym a współczesnym rodzi się fenomen karuty. Nawet historia Nintendo zaczęła się od produkcji karut — zanim zaczęli produkcję kartridży z Mario, wytwarzali karty do tej właśnie gry i robią to zresztą do dziś. I w tym tkwi sedno: tysiącletnie wiersze, techniki druku z czasów shogunatu oraz portugalskie słowo „carta” spotykają się dziś na tatami w szkolnych salach, w aplikacjach mobilnych, w anime („Chihayafuru”) oglądanym na smartfonach. Japonia pokazuje, że tradycji nie trzeba konserwować jak eksponatu w muzealnej gablocie — wystarczy z niej aktywnie i szczerze czerpać. Licealiści, którzy z własnej woli uczą się na pamięć setki średniowiecznych poematów i po lekcjach „trenują” je razem? Narodowy sport, emitowany przez największe telewizje, oparty na poezji sprzed tysiąca lat? Anime, apki, gry wokół literatury sprzed czasów samurajów? Jeśli jest jedna rzecz, której z całą pewnością warto od Japończyków się nauczyć, to jest to: jak kultywować tradycję, by nie tylko trwała zamieniona w martwy skansen, ale żyła – szczerze i naturalnie. W dzisiejszym artykule sprawdźmy – jak się im to udaje?
Sala gimnastyczna pachnie starym lakierem i tatami. Fluorescencyjne lampy brzęczą cicho, za oknem mży jak to w październiku w Kantō. Dziesięcioro nastolatków w dresach z emblematem szkoły klęczy naprzeciw siebie. Ktoś dopija izotonik Pocari Sweat, ktoś inny poprawia maskę zsuniętą już pod brodę – odruch po pandemicznych latach. Na ścianie plakat z Omi Jingu w stylu anime i czarno-czerwone logo klubu: かるた部 („Karuta-bu”).
Na tatami rozłożone rzędy małych, białych kart. To torifuda – „karty chwytu”, po 25 na stronę. Między nimi kūkan (空間) - trzycentymetrowy „korytarz powietrza”, każdy rząd równy jak w szkolnej kresce. Pośrodku siedzi czytający – yomite – szkolny anglista, który recytuje z pamięci. Trzyma w dłoni yomifuda – „karty czytane” z portretami poetów i pełnym tekstem wiersza.
- „Shokugyō an…” - przerywa. Wszyscy uczniowie zastygli w pełnym skupieniu. Uśmiech nauczyciela. - „Żart. Ale widzę, że wszyscy gotowi. To zaczynamy na poważnie”.
Najpierw rozbrzmiewa jōgo – wiersz rozgrzewkowy, którego nie ma w setce. Tylko po to, by każdy złapał rytm głosu. Potem cisza jak przed starterem w biegu na 100 m.
- „A…” – Ktoś już napina dłoń.- „...ki no…”- i wtedy eksplozja: dwie dłonie startują jednocześnie, karty ślizgają się po matach jak płatki plastiku, słychać krótki syk powietrza. Kto pierwszy dotknie właściwej? Uczeń z drużyny niebieskich strąca kartę poza strefę – dozwolone. Z rykiem zwycięstwa (zduszonym, bo „cisza w sali!”) odsyła przeciwnikowi jedną ze swoich – „sending”. Jest o kartę bliżej wyzerowania własnego pola.
„Aki no ta no…”- jesienne pola ryżowe;
„…kariho no io no” – szałas żniwiarza;
„…toma o arami” – rzadka strzecha
To nie chaos, to choreografia pamięci. Wszyscy znają na pamięć kimari-ji – „decydujące sylaby”. Siedem wierszy rozpoznaje się po pierwszej głosce (jak „mu”, „su” czy „se”), czterdzieści dwa po dwóch sylabach, inne dopiero po trzech, czterech, pięciu… Przy „chi…” zamiera pół sali, bo są trzy: „Chihayaburu”, „Chigiriki na”, „Chigiri okishi”. Kto szybciej „dopowie” w głowie drugą sylabę, ten bierze.
„Chihayaburu / kamiyo mo kikazu / Tatsutagawa…” – chłopak w koszulce z napisem „Chihaya” (tak, to od anime „Chihayafuru”) czeka na „kara-” i już zmiata z planszy kartę. Nauczyciel kiwa głową: dobra technika – sweep po swojej stronie nie karany, byle nie dotknąć cudzej. Dziewczyna po drugiej stronie kładzie dłonie jak skrzydła nad kartami – blokuje wzrokiem, zmienia układ wierszy w przerwach (re-arrange dozwolony), jakby szachowała przestrzeń. Pół minuty później „Hana no iro wa” – wielka poetka Ono no Komachi. Nikt nie musiał słyszeć całej pierwszej linii.
W rogu sali leży głośniczek bluetooth – klubowa rozgrzewka to dziś czasem aplikacja Karuta Chant albo Wasuramoti; ale w meczu czytamy żywym głosem. Na parapecie – pudełko 大石天狗堂 (Oishi Tengudō), producenta turniejowych kart. Obok plik fiszek z kimari-ji, zeszyty z kaligrafią, w których ktoś jest w trakcie przepisywania setki – tak jak w starych zeszytach z kinokuniyowskiej półki. Telefon na trybie samolotowym – żeby powiadomienia nie rozbijały rytmu.
Po piętnastu minutach rozgrzewki pamięci – standard – układ kart i „martwe” karafuda w głowie, gra przyspiesza. Nie ma sędziego – jak w prawdziwych zawodach spory rozstrzygają sami, honorowo („jakie to japońskie!” – może pomyśleć obserwujący obcokrajowiec). Na koniec zwycięzca zostaje z pustą połową. Pot spływa po skroni jakby to była siatkówka, czy sztafeta. Ktoś rzuca: „To kiedy do Omi Jingu?” – pół żartem, pół serio. Pstrykają wspólne zdjęcie. Na nim: młode twarze, spocone dłonie i stu średniowiecznych poetów, którzy żyją w ich pamięci.
I co właściwie robią te dzieciaki? Grają? Uprawiają sport? Kultywują kulturę? Recytują poezję?
Tylko Japończycy potrafią tak naturalnie przetwarzać tradycję w nowoczesność: średniowieczna tanka staje się jednocześnie grą towarzyską, dyscypliną sportową i rytuałem pamięci uczniów XXI wieku.
To nie żart ani zabieg literacki – takich klubów w szkołach japońskich jest mnóstwo, a po wypuszczeniu kilku bardzo udanych serii mang i anime o Hyakunin Isshu jest ich jeszcze więcej.
Ale powoli, po kolei. Co my tu właściwie zaobserwowaliśmy?
Żeby jednak naprawdę zrozumieć, czym jest karuta, musimy cofnąć się o blisko osiemset lat, do Japonii początków epoki Kamakura, a duchem nawet jeszcze głębiej — w czasy świetności dworu Heian. Bo karuta, choć dziś jest grą, a w wersji sportowej wręcz dynamiczną rywalizacją, wyrasta z czegoś znacznie starszego i poważniejszego: z poezji, która przez wieki kształtowała japońską wrażliwość.
„Hyakunin Isshu” (百人一首) to tytuł jednej z najsłynniejszych antologii poetyckich Japonii. Nazwa jest prosta i niezwykle precyzyjna:
- 百 (hyaku) — sto,
- 人 (nin) — osób,
- 一 (i[chi]) — jedna,
- 首 (shu) — dosłownie „głowa”, ale w kontekście poetyckim oznacza „wiersz” lub „utwór”.
百人一首 to więc „sto osób, po jednej pieśni” — dokładnie to, czym jest: zbiór stu wierszy autorstwa stu różnych poetów.
Forma wszystkich utworów jest jednolita: to tanka (rodzaj wiersza typu waka), czyli krótka poezja o metrum 5–7–5–7–7. Nie jest to jednak przypadkowy wybór setki — i nie jest to także cesarski edykt, jak w przypadku wcześniejszych, oficjalnych zbiorów poezji. „Hyakunin Isshu” jest antologią reprezentatywną, osobistą selekcją mistrza słowa, a nie zbiorem stworzonym dla dworu.
Autorem tej kompilacji jest Fujiwara no Teika (藤原定家, 1162–1241), genialny poeta, kaligraf, uczony i esteta, który na początku XIII wieku stworzył ten niezwykły zestaw. Tradycja głosi, że Teika zebrał wiersze, aby ozdobić przesuwne drzwi (fusuma) w willi w Ogura pod Kyoto, gdzie mieszkał jego protektor, Utsunomiya Yoritsuna. Istnieją teorie, że to zamówienie było pretekstem, a sama idea setki była formą osobistego artystycznego eksperymentu Teiki — próbą stworzenia mikrokosmosu języka i emocji.
Antologia obejmuje poezję z okresu od VII wieku aż po czasy Teiki. Obok siebie stoją tu wiersze cesarzy, dworskich dam, mnichów-eremitów, wojowników i poetów-noblistów. Mamy poetyckie pejzaże czterech pór roku, intymne zwierzenia o miłości i rozstaniu, refleksje nad przemijaniem, podróżami, świątyniami, wspomnieniami dzieciństwa.
To nie jest zbiór jednolity — jest jak skrzynia pełna światów. Są tu miniatury pełne melancholii, rozdzierające wyznania, subtelne obserwacje przyrody, aluzje do literatury i historii. To właśnie różnorodność, a jednocześnie harmonia wyboru sprawiły, że „Hyakunin Isshu” przetrwało przez wieki jako coś więcej niż zbiór tekstów. Dla Japończyków jest ono skondensowanym obrazem ducha epoki Heian i narodzin wrażliwości, którą po wiekach zaczęto określać mianem „mono no aware” — świadomości kruchości rzeczy, delikatnego smutku ulotności i piękna chwili, która zaraz przeminie.
Wyobraźmy sobie: minęło ponad osiemset lat, a japońscy licealiści recytują te wiersze z pamięci, rywalizując na czas, który gracz pierwszy rozpozna utwór po zaledwie jednej sylabie. Słowa poetów, którzy żyli na dworze cesarskim w Kyoto (Heian-kyo) tysiąc lat temu, stają się okrzykiem startowym w XXI-wiecznej sali gimnastycznej.
Przyjrzyjmy się jednemu z tych wierszy, który otwiera cały zbiór („słyszeliśmy” już go w opowiadaniu na początku):
秋の田の
かりほの庵の
苫をあらみ
わが衣手は
露にぬれつつ
(Aki no ta no / kariho no io no / toma o arami / waga koromode wa / tsuyu ni nuretsutsu)
„Na jesiennych polach,
w szałasie żniwiarza,
przez rzadką strzechę
rękaw mego kimona
kropelkami rosy nasiąka.”
Autorem jest cesarz Tenji (天智天皇, 626–671), jeden z najdawniejszych poetów w zbiorze. To obraz ulotny, prosty, a zarazem uniwersalny: chłód nocy, wilgoć rosy, samotność w polu. W Japonii XXI wieku ten sam wiersz jest sygnałem do akcji — recytator wypowiada pierwsze sylaby „Aki no ta no…” i sala wybucha ruchem.
Właśnie na tej granicy między dawnym a współczesnym rozgrywa się fenomen karuty. Hyakunin Isshu to nie tylko książka z poezją; to żywe dziedzictwo kulturowe, które Japończycy przenieśli ze zwojów i kaligrafii na tatami, przekształcając w grę, sport i rytuał pamięci. Jesteśmy przyzwyczajeni, że miejsce tak starej poezji jest w trudnych opracowaniach uniwersyteckich historyków literatury. Nie w Japonii. Tutaj poezję tę wykrzykują roześmiani licealiści gotowi do „starcia”.
***
花の色は/移りにけりな/いたづらに/わが身世にふる/ながめせしまに
Hana no iro wa / utsurinikeri na / itazura ni / waga mi yo ni furu / nagame seshi ma ni
„Barwa kwiatów spłowiała — bez celu,
gdy ja, zapatrzona w deszcz,
przemijałam razem z tym światem.”
- Ono no Komachi
Komachi, poetka Heian i legenda urody, łączy tu obraz więdnących kwiatów z przemijaniem własnej młodości. „Nagame” jest kakekotobą: znaczy jednocześnie „patrzeć w dal” i „pogrążać się w tęsknym zamyśleniu”. W karucie wystarczy początkowe „hana” — i nagle wszyscy słyszą echo melancholii sprzed ponad tysiąca lat (więcej o zyciu i twórczości Ono no Komachi przeczytasz w książce: "Silne kobiety Japonii").
***
ちはやぶる/神代も聞かず/竜田川/からくれなゐに/水くくるとは
Chihayaburu / kamiyo mo kikazu / Tatsutagawa / karakurenai ni / mizu kukuru to wa
„Nawet w wiekach bogów nie słyszano,
by rzeka Tatsuta
wiązała wody w purpurę klonów.”
- Ariwara no Narihira
Tutaj obraz jest niemal malarski: rzeka Tatsuta płynie wśród klonów, a woda chwyta ich purpurę, jakby sama stała się tkaniną. Epitet „chihayaburu” to archaiczne określenie potęgi bogów, dziś już nieużywane poza poezją (choć powróciło za sprawą popularnego anime „Chihayaburu”, które swą nazwę właśnie temu wierszowi zawdzięcza). W karucie to jeden z najszybszych wierszy: początkowe „chi” rozpoznaje się natychmiast, a ręce graczy wystrzeliwują jak strzały.
***
来ぬ人を/松帆の浦の/夕なぎに/焼くや藻塩の/身もこがれつつ
Konu hito o / Matsuho no ura no / yūnagi ni / yaku ya moshio no / mi mo kogaretsutsu
„Czekam na kogoś,
kto nigdy nie przybywa —
na brzegu Matsuho,
w wieczornym bezwietrzu
płonę jak sól w ognisku.”
- Fujiwara no Teika
Wiersz jest pełen tęsknoty i powolnego wypalania serca. Podmiot liryczny czeka na kogoś, kto nie nadchodzi, a obraz tego oczekiwania zestawiony jest z solą paloną w ogniu, by wydobyć jej czystość. W karucie to utwór o średnim poziomie trudności: początkowe „konu” ma kilka bliskich brzmieniowo odpowiedników, więc o wszystkim decyduje ułamek sekundy. To zarazem utwór zamykający całą antologię, autorstwa samego Fujiwary no Teiki, co dodaje mu symbolicznego ciężaru — jakby kompilator spiął zbiór własnym westchnieniem tęsknoty.
Hyakunin Isshu to nie tylko antologia poezji — to mikrokosmos japońskiej wyobraźni. Wiersze te ukazują głębokie uczucia mono no aware — subtelne współczucie dla świata, wrażliwość na to, że wszystko istnieje tylko chwilę, by zaraz odejść. Spłowiałe barwy kwiatów Ono no Komachi, mokre rękawy Tenji Tennō, purpurowe wody Tatsutagawy — każdy obraz jest jak oddech, który w tym samym momencie rodzi się i znika. Efemeryczność nie jest tu powodem do rozpaczy, lecz raczej tym, co wyostrza smak życia: chwila jest cenna właśnie dlatego, że nie da się jej zatrzymać. W tym sensie setka poematów jest ćwiczeniem w akceptacji nietrwałości — zbiorową medytacją nad tym, że piękno jest zawsze związane z odejściem.
Ale Hyakunin Isshu to także niezwykły trening uwagi. Sto krótkich tanka, zaledwie 31 sylab każda, zmusza poetów do kondensowania świata w najbardziej czystej formie. Żadnych zbędnych słów, żadnych ornamentów, tylko esencja doświadczenia. W ten sposób z pozornie niewielkich fragmentów — kropli rosy, cienistej ścieżki, zapachu mokrej trawy — wyłania się pełnia życia. I kiedy uczniowie w XXI wieku recytują te same wersy, powtarzając je w rytmie kimari-ji, uczestniczą w czymś większym niż tylko grze. To nie jest wyłącznie sport — to mnemonika kultury, zakodowana w dźwiękach i kadencjach języka, w brzmieniach, które trwają nieprzerwanie od trzynastu wieków.
Najbardziej fascynujące jest to, jak te wiersze przechodzą od intymności do wspólnoty. Wiele z nich pierwotnie powstawało jako prywatne listy miłosne, przesyłane w sekrecie między dworzanami epoki Heian. Miały być szeptem między dwojgiem ludzi, a nie dziedzictwem narodowym. A jednak w ciągu stuleci stały się fundamentem edukacji, elementem tożsamości, a dziś — treścią karuta klubów w japońskich szkołach średnich. To zdumiewająca podróż: od cienkiej kartki z intymnym wyznaniem do huku kart uderzających o tatami w sali pełnej nastolatków. Hyakunin Isshu przetrwało, bo potrafiło zmieniać swoją funkcję, zachowując jednocześnie emocjonalny rdzeń. Poezja, która kiedyś była szeptem, dziś jest wspólnym rytuałem pamięci. I to być może jest najpiękniejsze — intymność, która stała się zbiorowa, a jednak niczego ze swej kruchości nie straciła.
Skoro już wiemy, czym jest Hyakunin Isshu, czas zejść z korytarzy cesarskiego pałacu na tatami szkolnych sal XXI wieku. Bo choć wiersze mają po tysiąc lat, w Japonii żyją dzisiaj równie mocno — tyle że w innej formie. Karuta to nie tylko gra. To hybryda kultury, sportu i pamięci. Sama nazwa zdradza jej historię: „karuta” (かるた) pochodzi od portugalskiego carta, bo to właśnie nanban-jin, portugalscy kupcy XVI wieku, przywieźli do Japonii pierwsze talie kart. Dalej było już po japońsku: europejskie karty przeszły błyskawiczną metamorfozę w lokalne wynalazki, od tenshō karuta po barwne unsun karuta, by ostatecznie stać się znanymi do dziś hanafuda.
Ale geneza karuty to trzy splatające się „nogi”. Pierwsza to oczywiście antologia Hyakunin Isshu — setka wierszy, która nadała treść. Druga to gry towarzyskie z klasycznego pokresu Heian (X wiek), zwłaszcza kai-awase, w których arystokracja dopasowywała muszle malowane wewnątrz scenami literackimi. Trzecia to europejskie karty, które wywołały w Japonii małą rewolucję wizualną. W czasach Edo karuta zaczęła być masowo drukowana techniką drzeworytniczą, a poezja z cesarskich komnat trafiła pod strzechy — dosłownie. W domach pojawiały się zestawy kart, a gazety organizowały noworoczne turnieje: właśnie wtedy po raz pierwszy na wielką skalę „zgamifikowano” poezję. Nawet historia Nintendo zaczyna się od karuty — zanim zajęli się grami video, wytwarzali karty hanafuda i karuty, i robią to zresztą do dziś.
Dziś, gdy wejdzie się do dowolnego sklepu z książkami w Japonii — w Tokyo, Osace czy Hakodate — wystarczy podejść do działu „dzieci i edukacja”, żeby zobaczyć całe półki z zestawami uta-karuta. Najsłynniejszy producent, Ōishi Tengudō (大石天狗堂) z Kyoto, tworzy karty wyglądające, jakby wyszły spod ręki artysty, pielęgnując styl rodem z epoki Edo. Portrety poetów na yomifuda są ikonami popkultury, powtarzane przez stulecia według jednego wzorca, który zna każde japońskie dziecko. I w tym tkwi fenomen: tysiącletnie wiersze, średniowieczne techniki druku i portugalskie słowo „carta” spotykają się w XXI wieku na tatami, w sali gimnazjum w Saitamie, gdzie ktoś popija Pocari Sweat i poprawia rękaw szkolnego mundurka przed kolejnym starciem.
Karuta to gra szybka, wymagająca refleksu, pamięci i koncentracji, ale jej podstawowe zasady można zrozumieć w kilku prostych krokach. Gra używa dwóch zestawów kart, po 100 każda:
- Yomifuda (読み札) — karty z portretem poety i pełnym tekstem tanka. To z nich czytane są wiersze.
- Torifuda (取り札) — karty „do zdobycia”, zawierające tylko ostatnie dwa wersy wiersza.
Na początku losuje się 50 torifuda z całej setki. Pozostałe 50 to karafuda — „martwe karty”, których w tej konkretnie rozgrywce nie będzie. Każdy gracz dostaje po 25 kart i układa je przed sobą w trzech rzędach — to jego terytorium. Między polami graczy zostawia się trzycentymetrowy „korytarz powietrza” (kuukan), oddzielający obozy.
Przed rozpoczęciem gry jest 15 minut na zapamiętanie układu. W tym czasie gracze uczą się położenia każdej karty, korzystając z pamięci przestrzennej. W ostatnich dwóch minutach mogą trenować ruch dłoni — tzw. „przebieg dłonią” nad kartami — przygotowując ciało na błyskawiczną reakcję.
Kiedy recytator (lub nagranie) zaczyna czytać wiersz z yomifudy, gracze nasłuchują kimari-ji — decydujących sylab, po których można rozpoznać, o którą kartę chodzi. W niektórych przypadkach wystarczy pierwsza sylaba, w innych — dwie, trzy lub więcej. Ten moment jest kluczowy: kto pierwszy dotknie właściwej torifudy, ten ją zdobywa. Jeśli karta była na terenie przeciwnika, zwycięzca może „odesłać” mu jedną ze swoich kart. Celem gry jest pozbyć się wszystkich kart ze swojego pola szybciej niż rywal.
Są też błędy, zwane otetsuki:
- dotknięcie złej karty,
- sięgnięcie po kartę po złej stronie,
- reakcja na karafuda (martwą kartę),
- użycie obu rąk naraz.
Kary bolą: za błąd przeciwnik „odsyła” nam dodatkową kartę.
Choć oficjalna forma, kyōgi karuta (競技かるた), to pojedynek 1:1 według zasad All Japan Karuta Association, istnieją też warianty. Genpei gassen rozgrywa się drużynowo, a relay karuta wprowadza zmiany zawodników w trakcie meczu. Dla dzieci są uproszczone gry, jak bōzu-mekuri, w których karty rozpoznaje się po obrazkach. Na Hokkaidō popularna jest nawet regionalna odmiana, shimo no ku karuta, w której czyta się tylko dolną część wiersza (jest to tak mylące, że przestawienie się na wersję północną, jeśli ktoś wcześniej grał na Hinshu, jest niezmiernie trudne i powolne).
Choć dla obcokrajowców wygląda dość zagadkowo, kyōgi karuta w Japonii traktowana jest poważnie — w zasadzie, jak dyscyplina sportowa. Zawodnicy podzieleni są na klasy według systemu stopni dan: od E (debiutanci), przez D (1-dan), C (2-dan) i B (3-dan), aż po elitarną A (4-dan i wyżej). Awans wymaga zwycięstw w oficjalnych turniejach, a zdobycie najwyższego poziomu to lata treningów. Zawodnicy klasy A znają na pamięć całą setkę wierszy Hyakunin Isshu i rozpoznają właściwą kartę często po jednej sylabie — czasem krócej niż w sekundę.
Najbardziej prestiżowym wydarzeniem w kalendarzu jest styczniowy turniej w chramie Ōmi Jingū w Ōtsu (prefektura Shiga). To właśnie tam rozgrywane są pojedynki o tytuły Meijin (dla mężczyzn) i Queen (dla kobiet). Atmosfera przypomina finały Wimbledonów czy Koshien (bardzo prestiżowego, japońskiego turnieju baseball szkół średnich): zawodnicy występują w formalnych hakama (takie tradycyjne spodnie), maty tatami są wyłożone równiutko, transmisje telewizyjne na żywo na wszystkich dużych kanałach. W lipcu odbywają się także mistrzostwa licealistów, których poziom jest tak wysoki, że wielu późniejszych Meijinów wykuwało swoje umiejętności właśnie tam. To scena, na której rodzą się bohaterowie — i gdzie dzieci, które wychowały się na anime „Chihayafuru”, mają szansę stać się prawdziwymi gwiazdami karuty.
Trening profesjonalnego gracza jest wymagający: trzeba znać wszystkie 100 wierszy na pamięć, ćwiczyć błyskawiczny refleks, precyzję ruchów dłoni i siłę nóg — bo kilka godzin w pozycji seiza to prawdziwy test dla pleców i kolan. Karuta to sport głowy i ciała: strategia układu kart jest równie ważna, jak tempo reakcji. Ciekawostką jest brak arbitra: jeśli dochodzi do sporu, to sami zawodnicy muszą dojść do porozumienia, co wymaga nie tylko sportowej sprawności, ale i uczciwości, atmosfery fair play oraz samodyscypliny.
Według szacunków All Japan Karuta Association, w Japonii jest dziś około 10 000–20 000 aktywnych graczy, z czego około 2 000 należy do klas A–B. Setki klubów działają w szkołach średnich i na uniwersytetach, a transmisje pojedynków Meijin i Queen potrafią przyciągnąć setki tysięcy widzów w telewizji i online – najlepsze mecze - miliony. Finansowo karuta pozostaje jednak sportem niższej ligi: nagrody pieniężne są skromniejsze niż np. w judo czy baseballu. W zamian gracze zyskują coś cennego w inny sposób niż pieniądze: miejsce w tradycji, której początki sięgają XIII wieku, i możliwość wcielenia się w rolę współczesnych strażników pamięci.
Jeszcze sto lat temu karuta była przede wszystkim noworocznym rytuałem. Od epoki Meiji zestawy Hyakunin Isshu pojawiały się niemal w każdym domu, a gazety organizowały wielkie, transmitowane turnieje z okazji Nowego Roku. W Japonii powstało nawet pojęcie „o-chirarashi” (お散らし) — rodzinnego rozrzucania kart po tatami w pierwszy dzień stycznia, kiedy dziadkowie recytują wersy, rodzice próbują odgadnąć karty, a dzieci łapią je ze śmiechem, często myląc „martwe” karafuda z tymi w grze. Do dziś w wielu domach karuta jest wręcz symbolem stycznia, obok ozdób kagami-mochi czy kadomatsu. Nawet jeśli nikt nie zna na pamięć całej setki, dźwięk pierwszych sylab starych wierszy od wieków jest częścią rodzinnego Nowego Roku — jak echo, które wraca każdego roku.
Prawdziwy renesans karuty przyszedł jednak dzięki popkulturze. W 2007 roku ukazała się manga „Chihayafuru” autorstwa Yuki Suetsugu, która stała się kulturowym katalizatorem. Historia licealistki Chihayi, marzącej o tytule królowej karuty, okazała się zaskakująco uniwersalna: rywalizacja, przyjaźń, pasja, łzy i poczucie łączności z tradycją. Po adaptacji w formie anime (2011) i trzech pełnometrażowych filmów aktorskich (2016–2018), w całej Japonii zaczęły powstawać setki nowych karuta-bu (かるた部), czyli szkolnych klubów karuty. Po emisji pierwszego sezonu anime liczba licealnych turniejów wzrosła dwukrotnie, a podczas Mistrzostw Licealistów w Ōmi Jingū trybuny zaczęły zapełniać się nie tylko rodzinami, ale i fanami Chihayi z transparentami. Wpływ „Chihayafuru” widać także poza Japonią: w USA powstały pierwsze kluby karuty na uniwersytetach, w Europie odbywają się pokazowe mecze, a na Redditcie istnieje aktywna społeczność, która wspólnie uczy się kimari-ji.
Nowe tysiąclecie przyniosło również narzędzia epoki cyfrowej, które diametralnie zmieniły sposób nauki karuty. Powstały aplikacje mobilne, takie jak „Wasuramoti” (Android), „Karuta Chant” (iOS/Android) czy „Hyakushu Yomiage” (百首読み上げ, iOS), które pozwalają trenować reakcje i pamięć, symulując recytatora yomifuda. Popularne są także pięciokolorowe zestawy kart edukacyjnych, w których kimari-ji oznaczono kolorami, by ułatwić zapamiętywanie początku wierszy. Co więcej, istnieją platformy do gry online w karutę, takie jak „Kyōgi Karuta Online”, na których można mierzyć się z przeciwnikami z całego świata. W Stanach Zjednoczonych działa m.in. Boston Nakamaro Karuta Club, w Korei Południowej powstała federacja karuty, a w Oceanii organizuje się pierwsze lokalne turnieje. To szczególnie ciekawe, bo wejście w świat karuty poza Japonią często zaczyna się… od nauki hiragany. Setka starych tanka staje się więc pretekstem do opanowania jednego z filarów języka japońskiego.
Karuta wraca też do szkół w Japonii, ale już w innym wymiarze. „Hyakunin Isshu” wykorzystywana jest na lekcjach języka klasycznego jako materiał do nauki gramatyki i retoryki. Uczniowie poznają 掛詞 (kakekotoba) — wieloznaczne gry słów, jak wspomniane wcześniej „nagame” Ono no Komachi, oraz 縁語 (engo) — subtelne powiązania semantyczne między motywami w poezji. Na lekcjach kaligrafii ćwiczą pismo hiraganą, przepisując tanka na washi. Poezja sprzed 800 lat staje się częścią żywej praktyki edukacyjnej, a dzieci, które grają w karutę po lekcjach, mają przewagę: ich pamięć, szybkość i „ucho” do klasycznego języka są wyostrzone. Tak karuta pełni dziś jednocześnie rolę sportu, rozrywki, edukacji i kulturowego pomostu między wiekami.
Kiedy patrzymy na salę gimnastyczną, w której kilkunastu licealistów w XXI wieku gra w karutę, łatwo ulec złudzeniu, że to tylko sport. Trenują refleks, zapamiętują układ kart, walczą o tytuły, punkty i prestiż. Ale jeśli przysłuchać się słowom, które prowadzą ich dłonie do ruchu, widać coś znacznie głębszego: to poezja sprzed tysiąca lat. W karucie sport i kultura nie istnieją obok siebie — one się przenikają, jak dwie warstwy tego samego doświadczenia. Gra jest rytuałem pamięci, konkurencja jest formą czci, a zwycięstwo polega nie tylko na refleksie, ale także na obcowaniu z językiem, który kształtował świadomość Japonii przez wieki. To nie jest dychotomia. To japońska jedność ciała, słowa i tradycji.
W tej jedności kryje się niezwykła wspólnota. Wiersze Hyakunin Isshu powstawały jako intymne listy: miłosne wyznania, refleksje o przemijaniu, zapisy ulotnych zachwytów i smutków. Ich autorzy żyli w świecie zupełnie innym — pałacowym, ceremonialnym, oddzielonym od współczesności tysiącem lat technologicznego postępu. A jednak te same słowa, niezmienione, żyją dziś na tatami, w salach gimnastycznych, w aplikacjach mobilnych, w anime oglądanym na smartfonach. Poezja, która kiedyś była szeptem kochanka do ukochanej, staje się rytuałem całych grup, kodem pamięci i rozpoznawania siebie nawzajem. To jeden z niewielu przykładów na świecie, gdy język sprzed wieków nie jest tylko w bibliotekach — jest w dłoniach nastolatków nasłuchujących w skupieniu sylab średniowiecznej poezji.
I to właśnie jest paradoks Japonii, który tak naprawdę paradoksem nie jest. Naród technologiczny, który uczy dzieci grać w poezję sprzed czasów samurajów — który pozwala, by tradycja pulsowała w rytmie współczesności, zamiast zamierać w muzeach. Karuta nie jest skansenem ani rekonstrukcją. Jest żywą praktyką przechowywania sensu, pomostem między światem sprzed tysiąca lat a rzeczywistością cyfrową. W kraju shinkansenów, wszechobecnych dronów, sztucznej inteligencji i neonowych metropolii, licealiści recytują wersy Fujiwary no Teiki i Ono no Komachi, jakby czas się zatrzymał. Japonia uczy, że tradycji nie trzeba konserwować, jak eksponatu zamkniętego w muzealnej gablocie — wystarczy z niej aktywnie i szczerze czerpać.
Sprawdź podobne artykuły:
Bo Taoshi - japoński sport drużynowy, który łamie zasady bezpieczeństwa i kości
Kemari - gra w piłkę ze średniowiecznej Japonii, która uczyła kontroli nad sobą zamiast rywalizacji
Asuka – dzika wrestlerka WWE z Japonii, gamerka i projektantka graficzna
Japoński folklor w grze Shin Megami Tensei: grając w Personę w rytmach shinto
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!