



Przy wejściu zatrzymuje się Ayumi, młoda pracowniczka, świeża, w swoim pierwszym roku w firmie. Zdejmuje płaszcz tak, jakby składała go w ofierze – ostrożnie, równo, na oparciu krzesła. Potem prostuje się, odwraca w stronę rzędów biurek i robi półkrok do przodu.
– Ohayō gozaimasu! – rzuca wyraźnie, trochę za głośno, z energią osoby, która wciąż czuje się tu gościem.
Kilka głów unosi się nad monitorami. Odpowiedzi wracają jak echo, ale to echo ma imiona – a raczej ich brak.
– Aa, ohayō, Satō-san.
– Ohayō, Yamada-kun.
– Ohayō gozaimasu, Suzuki-buchō.
Ona sama jest „Satō-san”. Ani razu nie padnie „Ayumi”. Jej imię wisi gdzieś w systemie kadrowym, na karcie ubezpieczeniowej, w domu na liście zakupów mamy. Tutaj istnieje jako nazwisko plus mała, grzecznościowa końcówka: -san.

– Ohayō gozaimasu, Kobayashi-senpai.
„Senpai” nie jest imieniem. To pozycja na niewidzialnych schodach hierarchii. On odpowiada pół-żartem:
– Aa, Satō-san, hayai ne – „wcześnie dziś” – i to „Satō-san” jest miękkie, prawie ciepłe. Nie musi znać jej imienia, żeby wiedzieć, że jest sumienna.
Parę biurek dalej trwa już życie, które nie potrzebuje imion. Przy oknie siedzi Suzuki-buchō. Nikt nie powie do niego „Hiroshi”, choć to jego imię. Nawet żartem. Dla młodszych pracowników jest niemal wcieleniem samej funkcji – garnitur w kolorze grafitu, trzy telefony, osobne miejsce na wizytówki w skórzanym etui. Kiedy dzwoni komórka, bierze ją jednym ruchem, już w połowie pierwszego sygnału.
– Hai, Suzuki desu – odbiera telefon i przedstawia się nazwiskiem, jak nakazuje rytuał. Nigdy „Hiroshi desu”.
Po chwili wstaje.
– Tanaka-kachō, chotto ii desu ka? – zwraca się do kierownika niższego szczebla. Nie „Tanaka-san”, tylko „kachō” – kierownik sekcji. Tanaka (to jego nazwisko) wstaje natychmiast, lekko przygarbiając plecy.
– Hai, Suzuki-buchō.

Przez cały poranek open space brzmi jak chór nazwisk i funkcji.
– Yamada-kun, kono shiryou, onegai.
Yamada to nowy chłopak po studiach – dlatego „-kun”. Ten sufiks jest jak niewidzialna plakietka „junior”. W ustach przełożonego brzmi przyjaźnie, ale też jasno mówi: „jesteś młodszy ode mnie, możesz się pomylić, ja poprawię”. Gdyby starsza koleżanka z działu powiedziała do niego „Yamada-san”, różnica brzmiałaby jak zmiana temperatury – więcej dystansu, mniej „opieki”. Albo się obraziła? Albo może sytuacja wymaga wielce oficjalnej psotawy?
Za Yamada-kun siedzi Mori-san (nie wiemy, jak ma na imię, znamy tylko nazwisko), kobieta po czterdziestce, specjalistka od systemów zewnętrznych. Kiedy odbiera telefon od klienta, jej głos staje się jeszcze gładszy.
– Mori de gozaimasu…
– Itsumo o-sewa ni natte orimasu, Taniguchi-sama.

Imiona pojawiają się czasem – ale zawsze za zamkniętymi drzwiami. W małej kuchni obok automatów z kawą stoi troje młodych pracowników. Czajnik syczy, miseczki po instant miso czekają w zlewie.
– Ne, ne, Ayu-chan… – zaczyna cicho koleżanka z innego działu, gdy upewni się, że drzwi do korytarza są domknięte. Tu, w półprywatnej przestrzeni, „Ayu” może być zdrobnieniem od „Ayumi”. Z przyklejonym „-chan” brzmi jak zaproszenie do kręgu „naprawdę swoich”.
Satō/Ayumi reaguje prawie instynktownie: odwraca się gwałtownie, jak przy podsłuchanym sekrecie. Słowo „Ayu-chan” jest inne – miękkie, bliskie. Nie zabrzmi nigdy przy biurku, gdy obok przechodzi Suzuki-buchō, ale tutaj, przy kubku kawy, może istnieć równolegle z oficjalną „Satō-san”.
Gdzieś w tle miga jeszcze jeden wyjątek – przy biurku bliżej przeszklonej sali konferencyjnej siedzi młody Francuz. Na jego ekranie wisi naklejka z imieniem, pisanym łacińskim alfabetem: „Julien”. W firmie jest „Julien-san”. To kompromis między światami: dla niego pierwsze imię jest naturalne, dla Japończyków naturalne jest nazwisko + „-san”.

Na tablicy przy drukarce wiszą wydrukowane grafiki – wykres sprzedaży, listy obecności, harmonogramy dyżurów. W każdej tabelce nazwiska i imiona/funkcja, nigdy same imiona. „Satō Ayumi” w dokumentach wewnętrznych zamienia się najczęściej w samo „Satō”. W mailach powitalnych do nowych pracowników dział HR pisze:
Satō Ayumi-sama…
„Ayumi” pojawia się raz, ceremonialnie, a potem znika pod bardziej neutralną powierzchnią nazwiska. W codziennych odpowiedziach na Slacku i w Outlooku zostanie już tylko:
„Satō-san, arigatō gozaimasu”.
Nawet system informatyczny – ten pozornie bezosobowy – jest częścią tej samej logiki. Avatar to nazwisko. Imię jest luksusem, który pojawia się dopiero wtedy, gdy ktoś wpuści cię za swój prywatny parawan.
Pod koniec dnia, kiedy słońce chowa się za Tokyo Tower, biuro zaczyna się przerzedzać. Ktoś wstaje od biurka, bierze marynarkę z oparcia i staje przodem do open space’u.
– Osaki ni shitsurei shimasu. – „Przepraszam, że wychodzę wcześniej”.
Z różnych stron odpowiadają mu głosy:
– Otsukaresama deshita, Tanaka-san.
– Otsukare, Tanaka-kun.

Najbardziej podstawową formą, na której stoi cały japoński system zwracania się do innych ludzi, jest właśnie nazwisko plus mała końcówka grzecznościowa: -san, czy -kun, albo funkcyjna: młodszy manager kachō, dyrektor buchō itp. „Suzuki-san” może być studentką, szefem działu, starszą panią z sąsiedztwa albo twoim rówieśnikiem z tej samej klasy. Język nie musi w tym momencie rozstrzygać wieku ani statusu; -san jest jak miękka poduszka, którą kładziemy między „ja” i „ty”. Jest domyślne, bezpieczne, przezroczyste. Nie wchodzi z butami w sferę prywatną, nie udaje zażyłości, której nie ma.
Dla polskiego ucha kusi porównanie do „pan” i „pani”, ale -san jest bardziej plastyczne. Po pierwsze, nie rozróżnia płci. Zarówno pan Suzuki, jak i pani Suzuki to po prostu „Suzuki-san”. Po drugie, nie jest tak sztywno zakotwiczone w oficjalności. Możesz mówić „Suzuki-san” do kolegi z klubu wspinaczkowego, do sąsiadki z naprzeciwka, do współpracowników, których lubisz, ale z którymi nie przeszliście na imię. To taki tryb „ugodowej uprzejmości”: jesteśmy sobie życzliwi, może nawet w miarę blisko, ale nie „kumple”.

Do tego dochodzi drugi poziom: sytuacje, w których nawet to nazwisko nie jest potrzebne, bo wystarczy sama funkcja. W domu dziecko woła „otōsan”, „okāsan” – tata, mama (to jeszcze nas nie dziwi). Ale idziemy dalej: starszy brat to „oniisan”, starsza siostra „oneesan” – też się imion tak często nie używa. Czasem te same słowa kieruje się do zupełnie obcych osób: kelnera w restauracji można zawołać „oniisan”, a starszą panią na ulicy – grzecznie zagadnąć „obasan” („ciociu”, choć tu łatwo o gafę, jeśli ktoś czuje się jeszcze zbyt młodo na „ciocię”. Albo jeszcze jedna, gorsza gafa: „obaasan” (tak jakby przez dwa „a” – to znaczy babcia. Do starowinek można przyjaźnie się zwrócić „babciu” / „obaasan”, ale, jeśli kobieta nie czuje się na babcię, to marny nasz los).

Przy waszym stoliku już dawno zniknęły pierwsze porcje karubi i tan, została tylko miseczka po koreańskim kimchi, kilka cytrynowych kawałków do piwa i pusty talerz po sałacie. Grill syczy żałośnie pusty, więc trzeba kogoś zawołać. Patrzysz na młodo wyglądającą kelnerkę krążącą między stolikami – ma może trzydzieści lat (trudno powiedzieć), włosy spięte w niedbały kok, na sobie firmowy T-shirt z logo i czarny fartuch.

Ale tutaj też jest pułapka: jeśli dziewczyna jest po trzydziestce i ma już dość bycia wiecznie „onee-chan z restauracji” (a może ma męża, albo dzieci), może poczuć w tym protekcjonalność, takie lekkie umniejszenie jej do roli wiecznie usłużnej „siostryczki”. Do tego dochodzi jeszcze inny wariant, bardziej staroświecki i grzeczny – „ojōsan”, coś między „panienką” a „panną z dobrego domu”.

Wracając do głównego wątku - imion rodziców często nie używa się prawie nigdy (co akurat jest dość podobne do kultury polskiej, choć tez nie w każdym domu). Dziecko dorasta w świecie, w którym mama jest Mamą, a ojciec jest Ojcem – nie „Takeshim” i „Mariko”. Oczywiście gdzieś w tle wie, jak mają na imię, ale imiona należą do sfery formalnej: dokumentów, podpisów, karty ubezpieczenia.
Ten nawyk rozlewa się bardzo naturalnie poza rodzinę. Nauczyciel w szkole to „sensei” – nie „pani Kowalska”. Ale słówko sensei (先生) nie kończy się na klasie. To tytuł człowieka, który nas przewyższa: nauczyciela, lekarza, prawnika, mistrza kaligrafii, a czasem także polityka czy znanego pisarza. W przychodni wołasz: „Sensei, chotto…” i wszyscy rozumieją, że chodzi o lekarza. Na zebraniu wyborczym kandydat także bywa „sensei”, choć nie uczy żadnego przedmiotu.

Nazwisko znika, zostaje czysta funkcja – figurka na organizacyjnym diagramie. Kolega z pracy to „senpai” albo „kōhai”, w zależności od tego, z której strony patrzymy (czy jesteśmy starsi, czy młodsi stażem od niego). Język nieustannie aktualizuje pionową siatkę: ten jest nade mną, ten pode mną, temu jestem coś winien, na tego liczę.
W tym wszystkim jest bardzo czytelne filozoficzne założenie: człowiek jest przede wszystkim relacją – synem, uczniem, młodszym kolegą, przełożonym – a dopiero w drugiej kolejności samotną wyspą o imieniu Taro czy Yumi. Imię nosi w sobie jednostkę. Tytuł wpisuje tę jednostkę w kosmos społecznego ładu.
Na to wszystko nakłada się system tak zwanych „honorifics”, czyli końcówek i przedrostków grzecznościowych. Dla ucha przyzwyczajonego do anime to cały las -sanów, -kunów i -chanów, które brzmią jak przyklejone do każdego imienia i nazwiska etykietki. Dla Japończyka to nie są ozdobniki. To mikroskopijne, ale bardzo precyzyjne narzędzia do porządkowania rzeczywistości.

Z drugiej strony jest -kun, dźwięk, który od razu ustawia kogoś „niżej”: młodszy kolega, podwładny, uczeń. Gdy nauczyciel mówi „Yamada-kun”, w tym jednym „kun” jest i opiekuńczość, i dystans: „jesteś z mojej klasy, ale jesteś jeszcze na etapie, w którym ja prowadzę, ty się uczysz”. Szef mówiący do młodego pracownika „Sasaki-kun” łagodzi nieco sztywną hierarchię, ale jej bynajmniej nie rozbija.
Jeszcze bliżej, jeszcze cieplej brzmi -chan. Dzieci, młodsze siostry, ukochane koty i psy, najsłodsi przyjaciele – oni wszyscy są -chan. „Mika-chan”, „Haru-chan”, „Momo-chan”. W ustach rówieśników brzmi to jak miękka kołdra, w ustach starszego mężczyzny wobec młodszej kobiety potrafi zabrzmieć nieco protekcjonalnie – może to być miłe, ale niekoniecznie w biurze.

Do tego dochodzi jeszcze cały świat grzecznych przedrostków o- i go- przed rzeczownikami – o-cha zamiast samej herbaty cha, o-kane zamiast golutkiej „kasy”, go-kazoku jako „państwa rodzina”. Nawet przedmiot dostaje wtedy małą aureolkę szacunku. Ale to temat na osobny artykuł.
Najciekawsze jest jednak to, czego… nie ma. Japoński ma słowa na „ty”: anata, kimi, omae. Ich użycie jest jednak tak zaminowane społecznie, że w codziennych rozmowach często po prostu się je omija. Zamiast „ty” – nazwisko, funkcja, tytuł. Nie pytam: „Co o ty tym myślisz?”, tylko: „Co o tym myśli Tanaka-san?” albo po prostu: „Buchō wa dō omoimasu ka?”. Zamiast gołego „ty” staje między nami maska roli, znów odsuwająca nagą relację „ja–ty”.
Na końcu tego wachlarza jest jeszcze jedno słowo, które dobrze pokazuje, jak poważnie traktuje się te końcówki: yobisute (呼び捨て). To określenie sytuacji, w której wołasz kogoś bez żadnego sufiksu. Samo nazwisko: „Tanaka!”, samo imię: „Haruka!”. Dosłownie: „zawołać i odrzucić (sufiks)”. Dla bohatera shōnen anime to normalny sposób komunikowania się z drużyną. W prawdziwym japońskim życiu – gest co najmniej ryzykowny.

W świecie, w którym przyzwyczailiśmy się myśleć o imieniu jako o najbardziej podstawowej etykietce człowieka, japońska codzienność proponuje coś odwrotnego. Najpierw jesteś „Suzuki-san”, „sensei”, „buchō”, „otōsan”. Imię – jeśli w ogóle do niego dojdzie – jest raczej nagrodą za przekroczenie wielu niewidzialnych progów zaufania. A każda mała końcówka, każdy przyrostek, każdy brak „ty” to nie banalny detal gramatyczny, lecz rozbudowany system, który powtarza w nieskończoność tę samą mantrę: „Nie jesteś sam. Zawsze jesteś WOBEC kogoś.”
Dzisiejsze „Suzuki-san” i „Tanaka-san” brzmią łagodnie, zwyczajnie, ale stoją za nimi setki lat, w których imiona i nazwiska były bronią, przywilejem i narzędziem władzy. To, że Japończycy do dziś są tak ostrożni z używaniem imion, nie jest kaprysem współczesności, tylko echem dawnego, feudalnego porządku.

氏 - Uji to ród, klan – wielka linia, do której formalnie należałeś. Fujiwara, Minamoto, Taira… Te nazwy znamy z podręczników historii (albo z ukiyo-japan.pl !). To nie były „nazwiska” w naszym sensie, tylko coś w rodzaju szerokiego drzewa genealogicznego, sieci przodków i powiązań politycznych.
姓 - Sei to z kolei „nazwisko” w bardzo specyficznym, starożytnym znaczeniu: tytuł rodowy nadawany przez dwór, przez cesarza – coś jak herb plus pieczęć akceptacji. W dokumentach można więc spotkać formy typu Minamoto no Ason, Taira no Ason – uji + sei jako formalna sygnatura.

Do tego dochodziła kolejna warstwa: imiona osobiste, i to nie jedno. Samuraj w ciągu życia przechodził przez serię przemian imiennych.
Jako dziecko miał swoje yōmyō (幼名) – imię dziecięce, często kończące się na -maru, jak u postaci z opowieści: Tokimaru. W wieku dojrzewania, podczas ceremonii genpuku, porzucał to imię i dostawał imię dorosłe, często zawierające znak „pomyślności” albo sylabę podarowaną przez pana – subtelny, ale ważny gest zależności.

W tym wszystkim najbardziej delikatne było imina (諱) – „nagie imię”, osobiste imię, które teoretycznie definiowało człowieka, ale którego… starano się nie używać. Imienia nie wypowiadało się lekko, publicznie, w codziennej rozmowie. W wielu przypadkach znali je tylko przełożeni, rodzina, ludzie najbliżsi. W tekstach pojawiało się w sytuacjach bardzo oficjalnych, albo wręcz dopiero po śmierci, gdy znikało ryzyko naruszenia czyjegoś honoru za życia.
W tle mamy bardzo stary, nie tylko japoński lęk: znajomość prawdziwego imienia daje władzę nad człowiekiem. Jeśli kogoś nazywasz po imieniu, „chwytasz” go bezpośrednio. Dlatego imię było czymś prywatnym, trochę niebezpiecznym. Codzienność spinano innymi warstwami: klanem, domem, funkcją.

Istniała niepisana zasada: po imieniu, i to bez ozdobników, może zawołać cię ktoś, kto stoi wyżej. Daimyō, zwierzchnik, starszy rangą. Kiedy pan wołał: „Masamune!” – bez żadnego „-dono”, „-sama” – mówił tym jedno: „to ja decyduję, jak blisko mogę podejść, a ty nie masz prawa odpowiedzieć mi tym samym”.

W literaturze epoki samurajskiej często pojawiają się sceny, w których sam pan decyduje, jak będzie „nazywał” swojego człowieka. Nadanie nowego imienia – z jednym znakiem wziętym z imienia pana – było zaszczytem. Ale zarazem było też sygnałem: teraz ja mam prawo wołać cię tym imieniem; to jest gest łaski, a nie wzajemności.

– z góry w dół – gołe imię, bez honoryfikacji, jako czysta manifestacja władzy,
– z dołu w górę – rozwinięte tytuły, pełne formuły, pełen ceremoniał.
Dostęp do czyjegoś prawdziwego imienia nie był oczywistym prawem. Był przywilejem – czymś, co można dać lub zatrzymać. Dzisiejsza ostrożność, niechęć do używania imion w relacjach służbowych jest cieniem tej dawnej nierówności. Wciąż gdzieś pod spodem czujemy, że imię „przyciąga” za blisko.

W okresie Edo wielu chłopów miało w praktyce swoje myōji, lokalne nazwy rodów, używane w gminie, w nieformalnych kontekstach. Ale oficjalnie – w oczach państwa – funkcjonowali bardzo często bez nazwisk. W rejestrach podatkowych byli po prostu tarō z tej wioski, „gospodarstwo X”, „dom Y”. Nazwisko było przywilejem stanów wyższych: wojowników, dworu, bogatych mieszczan. Poddani mieli pracować, płacić podatki, rodzić kolejnych podatników – indywidualna „twarz” była rzeczą drugoplanową, a często wręcz niepożądaną.

Stąd ogromna eksplozja nazwisk od drzew, rzek, wzniesień: Tanaka (środek pola), Yamada (górskie pola), Kawasaki (rzeka + przylądek) – wszystkie te nazwy to nic innego jak zwykłe krajobrazy, z którymi ludzie kleili teraz swoją oficjalną tożsamość.
Ale nawet wtedy, gdy nazwisko stało się obowiązkowe, logika była bardzo daleka od zachodniego indywidualizmu. W centrum nie stał „obywatel X”, tylko gospodarstwo domowe – ie (家). W rejestrze jako jednostka figurował dom, rodzina, linia, na której czele stał ojciec – głowa rodziny. Nazwisko mówiło więc przede wszystkim: „należymy do tego domu”, a dopiero później: „ja, jednostka, jestem tym-a-tym”.



Badania Akiko Okamury (lingwistki z Takasaki City University of Economics zajmującej się pragmatyką międzykulturową) nad sposobami zwracania się w japońskich biurach pokazują, że w praktyce właśnie to napięcie prowadzi do ciekawych kompromisów. Europejczyk, który przyjeżdża do pracy w tokijskim oddziale firmy, bardzo szybko orientuje się, że nikt nie mówi do siebie „Kenji” ani „Yuko”. Wszyscy są Tanaka-san, Suzuki-san, Yamada-san. I co robi? Wbrew swoim nawykom przejmuje lokalną normę.
Szef z USA czy Wielkiej Brytanii zaczyna mówić:
„Tanaka-san, could you send me the report?”
„Suzuki-san, what do you think about this client?”

Z drugiej strony, ci sami Japończycy bardzo chętnie używają wobec cudzoziemców formy „imię + san”. Dla nich to idealny kompromis: z jednej strony szanują zachodni zwyczaj wołania po imieniu, z drugiej – nie wypuszczają z ręki swojego ukochanego sufiksu grzecznościowego. Dlatego słyszysz w korytarzu:
„John-san, konnichiwa.”
„Mihau-san, kyo wa isogashii desu ka?”


Ale nawet tam, gdzie na wizytówce mamy tylko imię, w tle wciąż działa japońska hierarchia. W mailach forma czasownika wciąż będzie się wspinać po drabince grzeczności, w spotkaniach wciąż ktoś będzie siedział bliżej drzwi, ktoś bliżej ekranu, ktoś robił notatki. Zmieniają się dekoracje, nie znika głęboka intuicja, że relacja nigdy nie jest całkiem symetryczna.


A pod spodem tej decyzji wciąż pobrzmiewa dobrze nam już znany motyw: nazwisko na pierwszym miejscu. Najpierw ród, linia, dom, nazwisko, które niesie rodzinę, miasto, historię. Dopiero potem imię – to, co prywatne, zmienne, intymne. Cały japoński sposób mówienia do siebie i o sobie – od daimyo wołającego samuraja po imieniu, przez chłopów bez nazwisk czasów Edo, po dzisiejszego Tanaka-san w open space’ie – można czytać jako nieustanne negocjowanie tej proporcji. Ile miejsca dać jednostce, ile zachować dla rodu, firmy, roli.
Może właśnie dlatego dla cudzoziemca, który nauczył się w Japonii mówić „Suzuki-san” zamiast „Yuki”, powrót do własnej kultury bywa dziwnie odczuwalny. Nagle słowa „Michał”, „Kasia”, „Adam” brzmią jakby głośniej, bardziej intensywnie…
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!