


SCENKA I

W Japonii są sprawy, które zaczynają się od pytania, ale pytanie jest tylko opakowaniem. Sedno znajduje się pod spodem jak nurt pod cienkim lodem. I właśnie w taki sposób — niby przypadkiem — ktoś wypowiada słowo, które natychmiast rozciąga sieć niewidzialnych połączeń pomiędzy biurkami.

Przez chwilę panuje cisza. Nie niezręczna — raczej robocza. W tej ciszy każdy błyskawicznie wykonuje w głowie tę samą operację: kto powinien odpowiedzieć pierwszy, czy szef już to popiera, czy w tym roku wyniki finansowe pozwalają na bōnenkai, czy może lepiej „skromniej”, w mniejszym gronie. To nie jest kalkulacja cyniczna. To codzienna sztuka utrzymywania harmonii: nikt nie chce wypchnąć się na lidera decyzji, bo decyzja oznacza odpowiedzialność, a odpowiedzialność oznacza ryzyko, że ktoś poczuje się pominięty albo przymuszony.

W końcu ktoś — najczęściej osoba starsza stażem, ale niekoniecznie najwyżej w hierarchii — mówi spokojnie, że „to dobry pomysł”. To zdanie brzmi jak drobna aprobata, jednak działa jak sygnał do całej reszty: „robimy bōnenkai, trzeba wszystko przygotować”. I nagle w jednej sekundzie temat przeskakuje z „czy robimy?” na „jak to organizujemy?”, co jest typowo japońskim przejściem: dyskusja o uczuciach i pragnieniach jest bardzo cicha, ale gdy ustapi miejsca dyskusji o logistyce – wybucha wrzawa, bo logistyka jest neutralna, bezpieczna, społecznie akceptowalna.

Ktoś mimochodem wspomina o standardowej kwocie na osobę — nie za wysokiej, by nie odstraszyć młodszych, i nie za niskiej, by nie było wstydu. Przede wszystkim zaś – kwota musi oddawać tegoroczne wyniki finansowe firmy. Nie dlatego, że firmy nie stać na imprezę, bo stać. Tylko dlatego, że nie wypada zbyt dobrze się bawić, gdy wyniki są słabe, albo zbyt słabo się bawić – gdy wyniki są dobre. Wszystko musi do siebie pasować, inaczej by wyglądało, że pracowników nie obchodzi dobro firmy.
Ktoś przypomina o „nomihōdai”, bo w pakiecie łatwiej kontrolować rachunek i uniknąć sytuacji, w której jeden wypił więcej, a drugi mniej i nagle trzeba to rozliczać zbyt precyzyjnie. Japońska wspólnota nie kocha precyzji tam, gdzie precyzja może powodować wstyd. Woli ryczałt, który wygładza różnice.

Wiem, że na bōnenkai wypada się rozluźnić, ale nie wypada kogoś zawstydzić (nadmiernym rozluźnieniem). Wypada mówić swobodniej, ale nie wypada łamać atmosfery (czyli swobodnie, ale z rozmysłem kto mówi do kogo i kim). Wypada śmiać się głośniej (głośność jest regulowana przez odrębne zasady), ale nie wypada stać się problemem. To „bureikō” (無礼講 – dosł. „spotkanie bez ceremoniału”) jest jak zawieszenie broni — wszyscy wiedzą, że to tylko do jutra, ale właśnie dlatego działa.

A jednak ktoś musi. I w tej chwili uruchamia się najbardziej realistyczna, najmniej filmowa prawda o biurach w Japonii: odpowiedzialność często spływa w dół. Nie w brutalny sposób, nie rozkazem — raczej miękką sugestią ubraną w troskę o rozwój. Najmłodszy pracownik słyszy, że „to dobra nauka”. I to zdanie, wypowiedziane łagodnie, jest jak pieczęć. Wszyscy uśmiechają się z ulgą, bo system znalazł ofiarę. Nikt nie musiał nikogo zmuszać. Nikt nie stracił twarzy. A jednak decyzja zapadła.

Pod koniec tej krótkiej sceny — która z zewnątrz mogłaby wyglądać jak „ustalenie terminu wyjścia” — biuro wraca do swojej rytmiki. Klawiatury znów stukają. W Slacku i na LINE pojawiają się nowe wątki. Ktoś wstaje po herbatę. Ale w głowie świeżo mianowanego kanji zaczyna tykać inny zegar: lista rezerwacji, mapy, budżety, liczby, pytania o alergie, o preferencje, o to, czy ktoś „nie pije” i jak to rozegrać, żeby nie zrobić z tego tematu.
A na samym dnie tego wszystkiego jest coś bardzo japońskiego: świadomość, że nawet najbardziej „luźny” wieczór musi być dopięty na ostatni guzik. I że harmonia nie rodzi się z wielkich deklaracji, tylko ze zdań rzuconych półgłosem, które udają przypadek, a w rzeczywistości spaja zespół na ostatniej prostej roku.
Gdy Japończyk mówi bōnenkai, nie mówi tylko o imprezie. To słowo samo w sobie jest małym streszczeniem mentalności końca roku: 忘年会 czyta się najczęściej w odczytaniu sinojapońskim jako ぼうねんかい (bō-nen-kai), a dosłownie składa się z trzech prostych idei: „zapomnieć” + „rok” + „spotkanie, zgromadzenie”.

I tu pojawia się najważniejszy niuans: „zapomnieć rok” w Japonii nie jest naiwnym „udawaniem, że nic się nie stało”. Źródła językowe pokazują wręcz, że samo „忘年” miało w kulturze chińskiej inne tło znaczeniowe — bywało używane w sensie „zapomnieć o różnicy wieku”, czyli nie czynić z wieku bariery w relacji. Dopiero japońska praktyka nadała temu zwrotowi popularne znaczenie „zapomnieć trud minionego roku” – i to jest piękny przykład tego, jak język zdradza lokalną wrażliwość: Japonia wzięła gotową formułę i „przekierowała” ją z osi wieku na oś psychicznego ciężaru codzienności.

W tym sensie bōnenkai działa jak symboliczna kropka. Kropka nie zmienia treści zdania, ale zamyka je i pozwala przejść dalej. Rok pracy, drobnych frustracji, niedopowiedzianych emocji, mikronapięć w zespole – to wszystko dostaje swój „bezpieczny” finał w spotkaniu, które jest oficjalnie nieoficjalne.

Japoński język lubi takie skondensowane „pigułki znaczeniowe”: jedno słowo, a w nim cała instrukcja obsługi końcówki roku. I czasem ta instrukcja bywa nawet odczarowywana żartem: spotyka się zapis 「望年会」 – „spotkanie, by wyczekiwać/pragnąć roku” zamiast go „zapominać”. To gra jednego znaku: 忘 (zapomnieć) zmienia się w 望 (pragnąć, wyglądać, mieć nadzieję). Ten drobiazg pokazuje, jak Japończycy czują wagę pisma: zmiana kanji potrafi zmienić ton całego zwyczaju — z „zostawiam za sobą” na „patrzę do przodu”.
Bōnenkai to nie amnezja, tylko higiena emocjonalna w wydaniu zbiorowym. „Zapomnieć” znaczy tu: na chwilę odłożyć ciężar, by wejść w nowy rok bez zaciśniętych szczęk i bez cichego długu emocjonalnego wobec ludzi, z którymi spędza się większość dni. A ponieważ Japonia jest kulturą, w której harmonia relacji często bywa ważniejsza niż ekspresja jednostki, ta kropka na końcu roku ma znaczenie większe, niż sugeruje proste tłumaczenie trzech znaków.
SCENKA II


Ten’in (pani z obsługi lokalu) w czarnym fartuchu kiwa głową, szybko sprawdza listę i prowadzi ich w głąb. „Proszę tędy” nie jest tylko uprzejmością — to moment, kiedy grupa zaczyna zachowywać się jak grupa, a nie jak zbiór pojedynczych osób. Przejście przez ciasny korytarz robi z ludzi organizm: tempo narzuca ten z przodu, reszta dostosowuje krok, nikt nie wyprzedza. Nawet jeśli chwilę temu w open space każdy był oddzielną wyspą, teraz — w tej wąskiej gardzieli lokalu — tworzy się jeden strumień.
Boks czeka. Stół jest już zastawiony: dzbanek wody, małe talerzyki, pałeczki w papierowych osłonkach, laminowane menu i przycisk do przywołania obsługi. Na środku leży metalowa misa na kości z yakitori. Na stołku w kącie ktoś od razu układa torby w najciaśniejszy możliwy sposób — to japoński odruch, który mówi: „ja wcale nie zajmuję dużo przestrzeni!”.
I zanim padnie cokolwiek o jedzeniu, dzieje się pierwsza, najważniejsza rzecz: siadanie.
W kulturze, w której tak wiele jest niewypowiedziane, „zagospodarowanie przestrzeni” (czyli kto gdzie siedzi obok kogo) jest niesamowicie ważne. Wszyscy to wiedzą, to jak oddychanie, oczywiste.

Najbliżej wejścia jest shimoza (下座, dosł. „dolne miejsce”) — „niższa” strona stołu, pozycja w gotowości. Tam siada ktoś młodszy, ktoś, kto w razie potrzeby ma wstać, przywołać obsługę, podać, przesunąć krzesło, pilnować, by nic się nie rozsypało. Shimoza to nie kara. To rola: dyżur przy rzeczywistości. Oczywiście przypada juniorom.
W tej scenie nikt nie wydaje poleceń. Nie ma: „pan tu, pani tam”. Jest mikroskopijna choreografia spojrzeń i półkroków. Buchō (部長, dosł. „szef działu”) — Nakamura — wciąż jeszcze nie doszedł. I dopóki nie ma buchō, układ jest zawieszony jak niedokończone zdanie.
Ktoś staje przy kamiza, potem odruchowo cofa się o krok, jakby dotknął gorącej powierzchni i się poparzył. Ktoś inny udaje, że poprawia płaszcz. Tanaka-kun, kanji, robi rzecz typowo japońską: zamiast powiedzieć „proszę usiąść tu”, staje w miejscu shimoza, jakby to była oczywistość. Pokazuje własnym ciałem: „ja biorę tę stronę”. I nagle reszta układa się wokół tej decyzji jak opiłki żelaza wokół magnesu.

Na stół zaczynają spływać pierwsze malutkie miseczki — otoshi, przystawka „na wejście”, coś w rodzaju obowiązkowej drobnostki, którą dostaje się zanim w ogóle zamówi się cokolwiek. Dla Europejczyka to potrafi być zaskakujące, ale tu nie wywołuje żadnych emocji: system ma działać płynnie. Ruch ma się odbywać bez słów.

W Japonii nie pije się „po prostu, kiedy się chce”. Najpierw jest wspólna synchronizacja. Wspólny start. To jest jak kliknięcie „enter” dla całej grupy.
Tanaka-kun naciska przycisk, pani z obsługi podchodzi, a on mówi jedną frazę, którą słyszały miliony stołów w grudniu:
— 「とりあえず、生で。」
(Na razie… piwo z beczki.)
Nie dlatego, że wszyscy kochają piwo. Dlatego, że to najprostszy sposób, by wszystkich ustawić na tej samej linii. Piwo jest neutralne. Piwo jest wspólne. Piwo jest równe — przynajmniej na pierwsze dziesięć minut. To jest jeszcze przygotowanie, ustawienie.
Ktoś, kto nie pije, wybiera ūron, ale robi to tak, żeby nie „wybić” rytmu. W Japonii nawet odmowa alkoholu potrafi mieć formę uprzejmego ukłonu w stronę grupy: „nie chcę wam przeszkadzać”. I grupa odpowiada podobnym kodem: nikt nie drąży, nikt nie robi z tego tematu. „Nie pije” nie staje się manifestem. Staje się jedną z opcji.
Piwo przychodzi błyskawicznie (wierzcie – błyskawicznie. Nie wiem, jak oni nalewają je tak szybko). Kufle stają na stole w tym samym momencie. I teraz dzieje się rzecz, którą cudzoziemiec często przeoczy, bo wydaje się „niczym”: wszyscy czekają.
Czekają na buchō.
Bo jeśli zacznie się bez niego… nie wiem, co. Nie ma takiej możliwości, nigdy.
Gdy Nakamura-buchō wreszcie odsuwa zasłonkę i wchodzi do boksu, cała grupa wykonuje niemal niewidzialny ruch — jakby ktoś podłączył prąd. Buchō przeprasza krótkim ukłonem, ktoś pokazuje mu miejsce, a on, naturalnie, ląduje w kamiza. Nikt nie musiał tego omawiać.
A potem pada słowo, które w bōnenkai jest jak uderzenie w dzwon, sygnał startu:
— 「乾杯。」
(Kampai!)

Dopiero po pierwszym łyku zaczyna się „luźniej”. Ale luźniej w Japonii nie znaczy chaotycznie. W ciągu kilku minut Tanaka-kun zaczyna działać jak dyspozytor: otwiera menu, wybiera rzeczy, które są „bezpieczne dla wszystkich” — edamame, karaage, yakitori w miksie, może salatkę z daikonem, coś, co łatwo dzielić. W izakayi jedzenie rzadko jest „moje”. Jest „nasze”. Dzielone talerze są materialnym dowodem wspólnoty. Kanji jeszcze na długo przed imprezą spisał sobie w Excelu wszystkie alergie każdego z uczestników, ich ulubione i nielubiane potrawy i tak dobrał każdy posiłek, by najlepiej pasował.

Z boku widać, jak buchō rozgląda się po twarzach, jakby kalkulował atmosferę. To jest typowe: lider nie musi dominować słowami, ale zwykle jest tym, kto „trzyma temperaturę”. Jeśli rozmowa robi się zbyt ciężka, rzuci żart. Jeśli ktoś przesadzi, odwróci uwagę. Jeśli ktoś milknie, znajdzie neutralny temat. To też jest bōnenkai: nie tylko jedzenie i picie, ale zarządzanie emocjami w sposób miękki, nie wprost.
W sali obok ktoś śmieje się głośniej. Tu śmiech jest bardziej punktowy, pojawia się i znika. W Japonii śmiech często jest narzędziem wygładzania, nie eksplozją. Po dwóch kuflach zaczynają się krótkie wyznania: nie dramaty, tylko rzeczy, które w biurze nie przeszłyby przez gardło — „w tym roku było ciężko”, „dzięki za pomoc”, „przepraszam za tamtą sprawę”. I właśnie w tym jest sedno: bōnenkai nie tyle „wywraca hierarchię”, co pozwala na chwilę dotknąć człowieka pod spodem jego roli.
SCENKA III

Junior — ten sam Tanaka-kun, nasz kanji, który organizował rezerwację i przez pierwszą godzinę pilnował talerzy — słyszy w słowie „bureikō” coś znacznie bardziej złożonego niż „hulaj dusza”. On wie, że to hasło jest jak uchylone drzwi: można powiedzieć więcej, ale nie wolno wbiec do środka z butami. W jego głowie nie pojawia się myśl „wreszcie powiem, co myślę”, tylko raczej: „może teraz napomknę o tamtej sytuacji…”. Zamiast deklaracji rodzą się więc półzdania, zawieszone śmiechy, zmiękczacze językowe: „no, było ciężko”, „czasem się martwiłem”, „dziękuję za wsparcie”. Tak wygląda szczerość w kulturze, która nie ceni brutalnej bezpośredniości, tylko takie odsłonięcie, po którym da się nadal jutro pracować. Nie jest łatwo się tu odnaleźć Europejczykowi. Ale wierzcie, jeszcze trudniej jest Japończykowi u nas.

A jednak „bureikō” nie jest amnezją. W tle działa pamięć: kto jak się zachował, kto przesadził, kto był taktowny, kto przegapił granicę. Kultura nie wymazuje, tylko czasem uprzejmie udaje, że nie widzi. Dlatego gdy ktoś za bardzo się rozpędza, ktoś inny — zwykle starszy stażem, czasem sam buchō — łagodnie zmienia temat, dolewa wody, rzuca żart, jakby rozpraszał dym. To japoński „luz w granicach”: można powiedzieć prawdę, ale w formie, która nie zostawia plamy.

A kiedy będą wychodzić, zimno znów uderzy w twarze, a miasto znów stanie się głośne i obce, padnie formuła, która brzmi jak uprzejmość, a jest domknięciem rytuału: „otsukaresama deshita”. Dziękuję za wysiłek.
(część pracowników nie kończy na tym imprezy i kieruje się dalej, w nieco bardziej szalone rejony, ale o tym kiedy indziej - 二次会 – „nijikai”, „drugie spotkanie”).
未開 ソビエライ
未開 ソビエライ
Pasjonat kultury azjatyckiej z głębokim uznaniem dla różnorodnych filozofii świata. Z wykształcenia psycholog i filolog - koreanista. W sercu programista (gł. na Androida) i gorący entuzjasta technologii, a także praktyk zen i mono no aware. W chwilach spokoju hołduje zdyscyplinowanemu stylowi życia, głęboko wierząc, że wytrwałość, nieustający rozwój osobisty i oddanie się swoim pasjom to mądra droga życia. Autor książki "Silne kobiety Japonii" (>>zobacz)
"Najpotężniejszą siłą we wszechświecie jest procent składany." - Albert Einstein (prawdopodobnie)
___________________
Chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami czy uwagami o stronie lub apce? Zostaw nam wiadomość, odpowiemy szybko. Zależy nam na poznaniu Twojej perspektywy!